BUŁGARIADA

Dookoła Bułgarii

Bułgaria 2 - mapa

BUŁGARIADA cz.2

Płasko, drzewa w skrajni i prawie natychmiast pierwsza lekcja bułgarskich dróg: ustawianie znaków. Jeśli postawiono znak np. o niebezpiecznym zakręcie, zwężeniu, wyboju – to przeszkoda znajdowała się dwa, trzy metry za znakiem. Awaryjne hamowanie przed pierwszym zakrętem uratowało mnie przed wycieczką w krzaki, a lekcja mocno zapadła w pamięć. Jechaliśmy w pełnym słońcu, prawym brzegiem Dunaju. Zbyt wiele czasu nam to nie zajęło, bo ruch był słaby, a nawierzchnia całkiem znośna.
Zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, na centralnym placu, w cieniu drzew.
- Wymieniamy euro.
- Gdzie? - zapytał Setny.
- Longi zostanie przy motocyklach, a my pójdziemy szukać.
- Po ile wymieniamy?
- Najpierw po sto.
Bułgaria - fot.01 Zebrałem pieniądze i ruszyliśmy parkową aleją, przy której siedzieli na ławkach złaknieni cienia mieszkańcy. Przyglądali się z ciekawością nie tyle nam, co naszym ubraniom, zdecydowanie za ciężkim jak na taką pogodę. Mijaliśmy sklepy, kioski i bary. Żadnego banku, ani kantoru.
Dogoniliśmy prowadzącego rower dziadka. Zapytałem go po rosyjsku o bank, a ten zamiast tłumaczyć, uparł się, że nas zaprowadzi. Szliśmy pięć minut w czasie których dowiedzieliśmy się jakie nasz przewodnik posiadał w życiu motocykle, gdzie jeździł, ilu ma synów, kiedy mu zmarła żona i na co on teraz choruje. Na koniec wskazał palcem ciąg budynków.
- U nas jak nie ma banków, to nie ma. Ale jak są, to od razu trzy.
I faktycznie. Wybraliśmy środkowy, najbardziej okazały.
- Wymieni nam pani euro na lewy? - zapytałem kasjerkę.
- Nie – i pokiwała twierdząco głową.
Zgłupiałem.
- To poproszę trzysta – i położyłem banknoty w okienku.
Pani podniesionym głosem zaczęła coś tłumaczyć.
- Ty, oni tu mają odwrotnie – zauważył Setny. - Tutaj głową nie, znaczy tak.
- Faktycznie, zapomniałem. Spróbujmy obok.
W banku po lewej przywitał nas strażnik z pistoletem u paska.
- W jakiej sprawie?
- Wymienić walutę.
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Pokazać paszporty.
Pokazaliśmy.
- Dobrze. Teraz jest przerwa. Przyjdźcie za pół godziny.
Wróciliśmy do Longiego. Powiatowe miasteczko drzemało niczym emeryt przed telewizorem. Sjesta. Tylko gołębie niestrudzenie paradowały po odsłoniętym placu. Położyliśmy się na wyschniętym trawniku. Fajnie było wyprostować kości, tylko Longi sterczał przy motocyklu szeleszcząc mapą.
- Ty, Andrys – zaczął. - A jakby teraz pojechać...
- Weź, Longi, wyluzuj...
- No dobra – i położył się z nami.
Po trzydziestu minutach Setny i ja ponownie stawiliśmy się w banku. Strażnik otworzył drzwi do oddziału z kasami.
- Pojedynczo.
Podszedłem do okienka i położyłem trzysta euro.
- Tylko po sto na jedną osobę wymieniamy.
Zabrałem dwie setki.
- Paszport proszę – kasjerka nawet na mnie nie spojrzała.
Podałem. Kobieta o twarzy konia wprowadziła dane do komputera. Potem coś wyliczyła na kalkulatorze i pokazała wynik.
- OK – powiedziałem.
Podała pokaźny plik banknotów. Wyszedłem na hol, gdzie czekał Setny.
- No i jak? - zapytał.
- Komuna. W dodatku brzydka.
- Jaka komuna?
- Zaraz sam zobaczysz – podałem sto euro. - Tylko po stówie wymieniają.
Chwilę trwało, zanim kasjerka powtórzyła całą procedurę. Wróciliśmy do Longiego.
- Masz tu swoją stówę i wal - pokazałem z grubsza kierunek.
Po dwudziestu minutach przyszedł Longi z pieniędzmi.
- W którym banku byliście?
- W tym po lewej.
- A ja po prawej.
- Przelicz kasę.
- Po co?
- Zobaczymy, czy taki sam kurs.
Longi zaczął liczyć. Policzył dwa razy.
- Kurwa, o dwadzieścia lewów mniej.
- A chuj tam – przypomniał uniwersalne hasło Setny. - Kasjerka chociaż ładna była?
- Bardzo.
- No to za estetykę doliczyli.
Zrzuciliśmy się po sto lewów na fundusz żywieniowy.
- Ty Longi jesteś najmłodszy, znasz angielski, masz gadane, to będziesz robić zakupy.
- Może jakieś głosowanie? - próbował zaprotestować.
- Pojebało cię?
- No dobra.
I pojechaliśmy.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze nad Dunajem. Ot, niewielki barak, z niewiele większym miejscem na parkowanie. Longi zagadał z barmanką i podłączył ładowarkę. Setny wrzucił do lodówki napój. Wzięliśmy coś do picia i usiedliśmy na zacienionym tarasie.
- O, rodacy – usłyszeliśmy z dołu. - Po rejestracjach poznaliśmy.
Młoda parka z Polski gramoliła się po stromej skarpie.
- Jedziecie w głąb Bułgarii? - zapytał chłopak.
- Tak. Dookoła.
- Fajnie. My wracamy. Ale samochodem.
Pogadaliśmy chwilę, jak to w takich przypadkach bywa.
- A na pola namiotowe to nie macie co liczyć – i odjechali.
- Co on gada? - zastanawiał się Longi zerkając w nieodłączną mapę. - Za czterdzieści kilometrów mamy fajny camping nad jeziorem.
- No to nie ma co czekać – zdecydował Setny.
Po wspomnianych czterdziestu kilometrach wjechaliśmy do niewielkiego miasteczka, którego punktem centralnym był park z kilkoma straganami na obrzeżach. Zatrzymaliśmy się by zasięgnąć języka. W mgnieniu oka otoczyli nas Cyganie.
- Jak dojechać do campingu? - zapytał po angielsku Longi.
Nic. Zagadałem po rosyjsku. To samo. Nawet Setny próbował przewracać oczami. Na próżno. Zdaje się, że wszystkie odpowiedzi padały w języku romskim. Cyganów z każdą chwilą przybywało. Tylko jeden, najstarszy, beztrosko drzemał w cieniu drzewa.
Longi dojrzał komisariat.
- Idę na policję – i szybko się oddalił.
- England? - zapytał młody Cygan z utlenionymi włosami.
- No, Poland - odpowiedziałem.
- Aaa, Holand! - ucieszył się.
- No, Poland!
- Deutschland?
- A chuj tam – podpowiedział Setny.
Jednak próbowałem dalej.
- Stoiczkow, Boniek?
W odpowiedzi ujrzałem tylko duże oczy Cyganów.
- Wojtyla, Walesa? - brnąłem.
- Aaa – ucieszył się Utleniony. - Walesa! Deutschland!
- Mówiłem? - skomentował Setny. - Dla nich tylko to miasto, a dalej Niemcy.
Przyszedł Longi. Cyganie się rozstąpili, zdziwieni, że ktoś sam poszedł na policję i o własnych wrócił.
- Nie wiedzą. Nawet dziadek, którego przesłuchiwali powiedział, że jak długo żyje, to pola namiotowego tu nie widział. Ale klimę mają, więc trochę ochłonąłem.
Wyjechaliśmy z cygańskiego zbiegowiska i pojechaliśmy w kierunku serbskiej granicy. Tym razem posługując się GPSem. Pierwsze napotkanie miasteczko powitało nas benzynową stacją. Na pytanie o namiotowe pole, kobieta obsługująca dystrybutor rzekła:
- Nie ma, nie było i prędko nie będzie. Ale jeśli chcecie, to za budynkiem jest polana. Możecie się rozbić. Zostawię odkręcony kran, wodę będziecie mieli.
- Jeśli nic nie znajdziemy, to skorzystamy – zerkałem w nawigację szukając dojazdu do niebieskiej plamy, którą niewątpliwie był jakiś akwen.
Bułgaria - fot.02 Zjedliśmy po lodzie, posiedzieliśmy w cieniu i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Po kilku kilometrach trafiliśmy nad spory zalew, na środku którego stała obserwacyjna wieża. Chyba przed kłusownikami. Wjechaliśmy w wąską, sporadycznie używaną, spękaną asfaltówkę. Nawigacja tego zjazdu nie widziała. Pojechaliśmy na czuja, przez zarośla, starając się trzymać w pobliżu wody. Po dwustu metrach asfalt się skończył. Skręciliśmy na bardzo stromo opadającą szutrówkę. Musimy dojechać do wody – myślałem. I na szczęście nie pomyliłem się. Po stu metrach minęliśmy resztki ogrodzenia i wjechaliśmy na asfaltowy placyk, przy którym stała ruina murowanego, letniskowego domku.
- Ale stromy zjazd – oszacował Longi. - Ciekawe, jak jutro wyjedziemy. Dęba będziemy stawać.
- Jak spadnie deszcz, to się nie wyślizgamy – zamarudziłem.
- A chuj tam – załatwił sprawę Setny. - Jutro będziemy się martwić.
Znajdowaliśmy się w opuszczonym ośrodku campingowym. Wyrwane drzwi, zapadnięte dachy, ślepe oczodoły okien. Przed najbliższym domkiem stało wiadro: jak sito podziurawione kulami. Po ścianie sąsiedniego domku też ktoś pociągnął serię z automatu.
- Chłopaki? - zapytał Longi. - Na pewno chcecie tu nocować?
- Ale o co chodzi? - zdziwił się Setny. - Przecież nikt nie strzela.
Czasu do wieczora zostało niewiele, więc przystąpiliśmy do rozbijania obozu. Płaskiego terenu na trawie starczyło tylko pod dwa namioty, więc swój postawiłem na werandzie domku z rozstrzelaną ścianą. Longi poszedł szukać dojścia do wody, a ja z Setnym wpakowaliśmy się do jednego z campingów. Wszystkie ściany od dołu miały ciemny, szaro-zielony pas, jakby ktoś pociągnął w idealnym poziomie lamperię.
- Powódź tu była – zauważył Setny.
- Faktycznie, dwa lata temu świat się dziwił, jak bardzo sroga zima tędy przeszła.
- No. I na wiosnę zalało. Nawet ten zbiornik w dole nie pomógł.
Łaziliśmy dalej. Ogólna ruina. Szczątki połamanych mebli, jakieś blaszane naczynia, trochę ozdób na ścianach. Zdjąłem ręcznie malowany obrazek.
- Na pamiątkę.
- A jak skontrolują na granicy? - postraszył Setny.
- No to wiesz co.
- Co?
- Chuj tam.
- Aha.
Wynieśliśmy rozchybotany, ale cały stół. Znad wody wrócił Longi.
- Nic z tego. Bardzo błotnisty brzeg i wszędzie ze trzy metry gęstych wodorostów. Nie popływamy. Nawet z myciem się będzie kłopot, bo dojść naprawdę trudno.
- Żaden kłopot – zaczął Setny.
- Jak to?
- Żadne mycie – dopowiedziałem.
- No tak.
Rozpaliłem niewielkie ognisko. Na zdobyczny stół wyłożyliśmy zapasy, których wcale nie ubywało. Do kolacji zasiedlimy na swoich krzesełkach. Ja zasiadłem na bardzo krótko. Trach! I znalazłem się na ziemi. Spojrzałem na swój taboret. Pierścień cały, za to z brezentowego siedziska wystawała nóżka.
- No właśnie – szybko podchwycił Setny. - Ktoś mi mówił, że te krzesełka to szajs i do końca wycieczki nie wytrzymają.
- Też coś takiego słyszałem – odpowiedziałem podnosząc się z ziemi.
Po drugiej stronie wody zawył pies.
- Co to? - wystraszył się Longi.
- Wilki – nie mogłem przepuścić takiej okazji.
- Naprawdę? - w słabym świetle ogniska widać było blednącą twarz Longiego.
- Eee, tylko jeden – zauważył lekceważąco Setny.
- No co wy, kurwa?
- Nic się nie bój, w pojedynkę nie zaatakuje – pocieszałem.
- Chyba, że wściekły – dołożył Setny.
- Jak wściekły, to obojętne czy wiewiórka, czy wilk. I tak do piachu.
- No właśnie – powiedział Longi jakby się uspokoił.

Noc minęła spokojnie. Spało się świetnie, ale do czasu. Wieczorem rozstawiając namiot nie zauważyłem, że z werandy na której nocowałem, wystawała resztka blaszanego dachu. I właśnie teraz ten kawałek upodobał sobie gołąb. Spacerował po nim stukając niczym Fred Astaire przy stepowaniu.
- Pierdolony symbol pokoju – pomyślałem. - I do tego w obcasikach.
Ponieważ brak wody mocno przyspieszył poranną toaletę, zaraz po śniadaniu byliśmy gotowi do drogi. Patrzyłem na ten stromy podjazd i kombinowałem.
- Może najpierw pójdziemy i zobaczymy, którędy najlepiej jechać?
- Idziemy.
No i zaskoczenie: wczorajszy zjazd, który wydawał się stromizną nie do pokonania, dzisiaj, z perspektywy piechura i oglądany od dołu, nie paraliżował. Owszem, stromy był, ale nie do tego stopnia, by powodować drżenie nóg. Jedynym mankamentem była wąska, słabo widoczna droga. Byłoby niebezpiecznie, gdyby coś nadjechało z przeciwka.
- Będziemy wyjeżdżać pojedynczo – zdecydowałem. - Longi zostań tu i w razie czego zatrzymuj. Nikogo nie puszczaj zanim Setny nie wyjedzie i da znak klaksonem. Potem pojedziesz ty, a na koniec ja.
Plan prosty, realizacja jeszcze prostsza, więc po kilku minutach znaleźliśmy się na głównej drodze. I polecieliśmy na południe, wzdłuż serbskiej granicy.

Upał z każdą minutą dawał się coraz bardziej we znaki. Dlatego z radością wjechaliśmy w zalesione tereny. Droga nie była zła, ale też i nie na tyle dobra, by nie śmieszyły nas znaki o winietkach. Na szczęście nie dotyczyło to motocykli.
Bułgaria - fot.03 Zatrzymaliśmy się w maleńkiej wiosce przy sklepie. Kupiliśmy kawę i melony. Owoce kupowane w wiejskich sklepach, lub bezpośrednio przy drodze, smakowały zupełnie inaczej niż te, które oferowano w Polsce. Pomimo że było jeszcze przed południem, temperatura mocno nas nadszarpnęła, więc Setny i ja ucięliśmy kilkuminutową drzemkę – przy stoliku, w sąsiedztwie pająka, który pomieszkiwał w nieczynnym gniazdku elektrycznym. Longi w tym czasie studiował mapę.
Po sjeście poruszaliśmy się coraz węższymi odcinkami wzdłuż bułgarsko-serbskiej granicy. Malownicze wioski witały nas piękną lokalizacją, bezruchem i tumanami kurzu, bo mizerny asfalt coraz częściej przeplatały długie odcinki szutru. Do tego ponad czterdziestostopniowy upał. Około czternastej zatrzymaliśmy się na kolejny postój. Zwabił nas pusty plac, na środku którego stała tryskająca wodą mała fontanna. Do tego stoliki i ławki przed spożywczym sklepem. Sklep był oczywiście zamknięty, bo sjesta kończyła się dopiero o szesnastej. Nie zrażeni tą przerwą zagospodarowaliśmy jeden ze stolików. Gazowa kuchenka, kubki, kawa i coś do jedzenia. Kiedy zaspokoiwszy głód ponownie próbowaliśmy zająć się tym, co kto lubi, czyli Setny i ja drzemaniem, a Longi studiowaniem mapy – przysiadł do nas miejscowy dziadek.
- Ohoho, Polacy. Kawał drogi. Ja też kiedyś tak jeździłem, jak miałem Panonię. To były czasy! - i popłynęła opowieść o tym, jak za komuny było wspaniale, wszyscy kradli i mieli się dobrze. - A dziś? - kończył - Sprzedali całą ziemię, a nowy właściciel kraść nie pozwala. Z tego nic dobrego nie będzie.
Wiejską drogą przejechał duży quad prowadzony przez długowłosą, solidnych gabarytów piękność. Jak przystało na normalnych facetów, odprowadziliśmy ją wzrokiem.
- To właśnie córka nowego właściciela – objaśnił dziadek. - Pojechała do ojca na pole.
Po kilku minutach quad przeleciał z powrotem. Znowu mało szyj sobie nie ukręciliśmy. Nie umknęło to uwadze dziadka.
- Co się tak oglądacie. Ona ma dopiero trzynaście lat...
- Coo? - wywaliliśmy gały.
Pierwszy otrząsnął się Setny.
- Toż jak ona będzie miała osiemnastkę, to czterech chłopa jej nie obali.
Około piętnastej zakończyliśmy sjestę. Wyruszyliśmy na szutry, które powoli zaczęły ustępować spękanemu asfaltowi. Miejscami, w ukruszonych szparach, rosła trawa. Za to zakręty coraz bardziej się zacieśniały i kilka z nich bez wątpienia zasługiwało na miano Zakrętów Sztywnego, czyli takich po 360 stopni. Jechaliśmy jak w leśnym tunelu. Bliskość gałęzi wzmagała poczucie prędkości. Pod tym względem Transalpina wydawała się dziecinną igraszką. Nawet nie chciałem myśleć co by było, gdyby z naprzeciwka wyskoczył jakiś szeroki pojazd. Nadzieję na brak takiego spotkania dawała asfaltowa roślinność, dowodząca niewielkiego stopnia użytkowania tych dróg. Po kilkudziesięciu kilometrach szaleńczej zabawy wjechaliśmy na rozległą polanę. Nareszcie błędniki mogły złapać pion.
- Co to było? - Longi zdjął kask.
- Wesołe miasteczko, karuzela bez biletów – zaśmiał się Setny.
Staliśmy na szczycie rozległego pasma gór. W odległości dwustu metrów, przy bocznej drodze, majaczył graniczny posterunek.
- Serbia – skinąłem głową w tamtym kierunku. - Ale my pojedziemy tu – i pokazałem na zarośniętą asfaltówkę, odbijającą w lewo. - Musi tam być jakaś wioska, bo słupy energetyczne idą wzdłuż drogi. Może znajdziemy nocleg.
Droga wiodła serpentynami w dół, by po kilku kilometrach raptownie skończyć się przy paru przycupniętych pod malowniczymi górami domach. Ledwie zeszliśmy z motocykli, a już do nas doskoczył starszy, bez koszuli, ale za to w kratkowanych porciętach i przeciwsłonecznych okularach, mężczyzna.
- Zabłądziliście? - zapytał podejrzliwie i od razu po rosyjsku.
- Nie. Szukamy miejsca pod namioty - odpowiedziałem.
- Tu raczej nie ma.
Trochę dziwne, bo bez trudu dałoby się tu znaleźć kawałek płaskiego terenu. Nie mówiąc o krótko przystrzyżonych trawnikach przy domkach.
- A u pana, na podwórku?
- Też nie – odpowiedział skwapliwie. - Bo ja tu nie mieszkam. Znaczy to jest mój dom, ale mieszkam w Sofii. Tutaj tylko przyjeżdżam na wakacje.
- A tu? - wskazałem jedno z sąsiedzkich obejść.
- Nie, nie. Na pewno nie - mężczyzna przyglądał nam się zza ciemnych szkieł. - Tu nikogo nie ma. To znaczy jestem tylko ja, przyjezdny, i dwie kobiety co tu mieszkają na stałe. O właśnie, jedna idzie – wskazał głową na staruszkę wyłaniającą się zza wzniesienia, a sam poszedł do domu.
W osobie staruszki przyszła nas witać połowa wsi, a wszyscy przyjezdni zniknęli. Kobieta w spódnicy, niebieskiej bluzce i nieśmiertelnych, gumowych klapkach, wszechobecnych na Białorusi i Ukrainie, gadała szczerze, ale niezrozumiale. Mam wrażenie, że był to bardziej serbski, niż bułgarski.
Po kilku minutach powrócił mężczyzna w kraciastych gaciach.
- Tu raczej nie stawiajcie namiotów – mówił znacznie pewniej niż przed chwilą. - Znaczy, wcale tu nie nocujcie. Nie wyśpicie się.
- Czemu?
- W dzień tu spokojnie, ale w nocy robi się ruch – Kraciasty zrobił tajemniczą minę.
- Tutaj? Jak ruch?
- No... Przemytnicy.
- Kontrabanda? Papierosy, wódka?
- Nie. Ludzie tu chodzą. To znaczy, przeprowadzają. Afganistan, Syria, Irak.
- Zielona Granica?
- No właśnie.
Nie chciało nam się w to wierzyć, bo nikt nie przypuszczał, że exodus uchodźców z południowego-wschodu, o którym głośno się zrobi w Europie dopiero za miesiąc, już trwał.
- I w ogóle – ciągnął mężczyzna. - Tu często zagląda straż graniczna, więc nie dadzą wam spać. Sprawdzać będą. - Jak na potwierdzenie tych słów z rozpędem wjechał zielony gazik. - O, już są – i pobiegł do wysiadających pograniczników.
- Dziad po nich zadzwonił – powiedział Setny. - Poszedł do chałupy i zadzwonił.
Czterej rośli żołnierze, z krótką bronią przy pasach, uważnie wysłuchiwali wyjaśnień Kraciastego. Ten dokładnie relacjonował całe zajście, bo pokazywał na nas, na motocykle, na kierunek skąd przyjechaliśmy i na podwórze, gdzie chcieliśmy stawiać namioty. Chyba powiedział prawdę, a przynajmniej niczego złego od siebie nie dodał, bo pogranicznicy podeszli z łagodnym wyrazem twarzy. Odetchnąłem i wyciągnąłem rękę na powitanie. Uściskali.
- Możemy rozmawiać po rosyjsku? - zapytałem.
- Możemy, ale słabo – odpowiedział najstarszy z nich.
- A po angielsku?
- O, tak. Ale nie ze mną – i wskazał na najmłodszego, ale najroślejszego z żołnierzy.
- W takim razie nie ja – i wskazałem Longiego.
Zanim Longi opowiedział całe zdarzenie, pokazał swój paszport. Potwierdził wersję jaką usłyszeli od Kraciastego. Zrobiła się ogólna pogawędka.
- Dokumenty pokazać? - zapytałem.
- Nie trzeba. Ale jeśli szukacie campingu, to za czterdzieści kilometrów jest miasto... Macie jakąś mapę?
Longi jakby czekał na tę chwilę. Błyskawicznie rozłożył papierową płachtę i znalazł się w swoim żywiole.
- Może zrobimy pamiątkową fotkę? - zapytałem.
- Nam nie wolno – odpowiedział najstarszy z żołnierzy.
- To może z panią i panem? - zwróciłem się do Kraciastego.
- Nie, nie! - zamachał rękami i skierował się w stronę domu.
- Niech pan nie ucieka. Nie będziemy fotografować.
Zawrócił.
- Ale proszę zrobić nam zdjęcie – i podałem swój aparat. W tym czasie Setny robił sweet-fotkę, ale tak, by objąć Kraciastego.
Ustawiliśmy się przed bramą, na której gospodarz zawiesił dwie flagi: serbską i bułgarską. Dla pewności. Potem Setny dał Kraciastemu swój aparat, a ja ustawiłem się z moim w ten sposób, że sfotografowałem ukradkiem i jego, i połowę stałych mieszkańców wsi, czyli kobietę w spódnicy. Żołnierze czujnie stali cały czas poza kadrem, obok.
Longi zwinął mapę.
- Wiesz gdzie szukać? - spytałem.
- Wiem. Na „ż”.
- Uhu. Nieźle.
- Ale na południe, wzdłuż granicy. Spore miasto.
- Dobra. To będzie Tran. Do miasta pojedziemy na GPSa, a potem wypuszczę cię i znajdziesz ten camping na „ż”.
Bułgaria - fot.04 Trzy kilometry za Tranem Longi odnalazł wskazywany przez pograniczników camping. Z tym, że owo „ż” nie było na początku, ale w środku nazwy. Ale oczywiście – chuj tam. U podnóża ogromnej, stromej, ale malowniczej skały wił się strumień. Wzdłuż niego stały wiaty, stanowiska do grillowania, ogród zabaw dla dzieci i dużo ławek. Okazały budynek, wyglądający na recepcję, był zamknięty. Może nawet nie tyle zamknięty, co nieukończony, bo przez duże okna widać było puste i nieuprzątnięte pomieszczenia. Za to na drzewie wisiała monitorująca kamera, a pod okapem mrugało czerwone światełko alarmu.
- Czekamy na ciecia? - zapytał Setny.
- Czekamy – powiedziałem. - Jeśli te kamery nas widzą, to zaraz się ktoś zjawi.
Usiedliśmy nad brzegiem, gdzie każde drzewo opatrzono tabliczką o zakazie kąpieli, którego nikt, zwłaszcza dzieci, nie przestrzegał. Wsadziliśmy nogi do wody.
- O Jezu – jęknął Setny. - Ale zimna, aż paznokcie zawija.
Na swoich stopach zauważyłem drobne, swędzące jak cholera, czerwone krostki. To samo co miałem na Ukrainie. Potówki. Pomimo lodowatej temperatury ochoczo trzymałem nogi w wodzie; jak długo się dało, czyli zaledwie kilka minut.
- Nie przesadzaj – zalecił Setny. - Lepiej mieć krosty, niż odmrożenia.
Zaczepiliśmy młodziaka w zielonkawym dresie.
- Nie wiesz, gdzie możemy znaleźć kogoś z recepcji?
- Nikogo tu takiego nie ma.
- A namiot można postawić?
- Pewnie, że można.
- Ale z kim gadać?
- Z nikim. U nas swoboda. Namiot możesz stawiać, gdzie chcesz.
No proszę. Żyć, nie umierać. Szefa nie ma, wszystko wolno – w tym śmiecić, bałaganić i niszczyć sprzęt. Bo sporo wiat, ławek, a zwłaszcza koszy - pomimo że nowych, wymagało już naprawy. Nie wspominając o uprzątnięciu krowich placków z placu zabaw i wyczyszczeniu ubikacji.
- Longi, jedź po zakupy, a my przymierzymy się do biwaku. Zrobimy jutro dzień gospodarczy, więc kup coś ekstra.
- Na co macie ochotę?
- Ja bym spróbował bułgarskiego jogurtu, kefiru i serowych wynalazków, bo sporo o nich słyszałem.
- No i miejscowego winka trzeba spróbować, skoro jutro nigdzie nie jedziemy – dodał Setny. - Tylko weź coś z górnej półki, żeby smak poczuć.
Longi pojechał, ja postawiłem namiot na skrawku trawnika, a Setny rozwiesił sznur.
- Zrobimy pranko.
- Nie stawiasz namiotu?
- Nie. Walnę materac na tarasie, pod recepcją.
Po powrocie z zakupów Longi postawił namiot obok mojego i zasiedliśmy do kolacji. Warunki mieliśmy wspaniałe, bo ławki, stół i grill były do naszej dyspozycji. Nawet kilka powyginanych, słupkowych świetlików, zapaliło się nikłym blaskiem.
- O proszę, nawet prąd mamy. Będzie się gdzie podładować.
Piekliśmy szaszłyki, jakieś bułgarskie kiełbaski, wcinaliśmy sery i wszystko popijali kefirem. Rzeczywiście, nabiał mieli wyśmienity.
- A wiecie, ile na nasze tutaj kosztuje słynne wino „Sofia”?
Ponieważ tylko Longi był na zakupach, nie wiedzieliśmy.
- Dwa pięćdziesiąt. I stoi na dolnej półce. Ja wziąłem z górnej, najdroższe, za osiem złotych. A spójrzcie na te napoje.
Wytrzeszczałem się z Setnym na kartony, ale z racji wieczornego zmroku i nie najlepszych już oczu, poza rysunkami i cyrylicą niewiele widzieliśmy.
- Proszę – Longi pokazał palcem mały druk. - Tymbark.
- Nasi tu byli – jęknął Setny.
Na biegnącej powyżej naszego obozowiska drodze usłyszeliśmy dzwonki. W półmroku dało się dojrzeć schodzące z gór krowy.
- Duże te kozice – zauważyłem. - Ale wydoić się dają.

Noc minęła bardzo spokojnie. Za to świt nie obył się bez niespodzianek. Słyszane wczoraj dzwonki znów się rozległy. Jednak tym razem nie na drodze, ale tuż koło namiotów. Wyjrzałem. Stado krów przechodziło tyralierą przez nasz obóz. Kilka stało wśród motocykli zlizując z siedzeń rosę, dwie plątały się w namiotowych linkach, a jedna stała nad Setnym, śpiącym na materacu i uważnie mu się przyglądała. Żeby tylko się nie obudził, żeby tylko teraz nie otworzył oczu – pomyślałem. Wyszedłem i machając rękami przegoniłem zwierzę. Chwilę później wstał Longi. Krowy systematycznie opróżniały kosze. Przechylały je, wyciągały reklamówki, rozrywały i rozrzucały zawartość po placu. Potem drapały się o latarnie, huśtawki i karuzele, zostawiały placki i szły dalej. Oto prawdziwe winowajczynie demolki.
Longi poszedł myć się do strumienia, a ja zbudziłem Setnego.
- Ty, jakieś krowy mi się śniły - powiedział.
- Może wcale się nie śniły? - i opowiedziałem mu poranną historię.
Była szósta z minutami. Wziąłem ręcznik, przybory toaletowe, czyste ciuchy i poszedłem na drugą stronę szosy. Poranna kąpiel w lodowatym strumieniu to była ostateczność. Postanowiłem, że najpierw sprawdzę miejsce, które wczoraj widziałem po drodze na camping. Była to duża budowa, wyglądem przypominająca hotelowy kompleks z parkingiem. Zakładałem, że przy czymś takim musi być bieżąca woda. I nie myliłem się. Na środku ogromnego, wysypanego grysem placu, sterczała rurka z kranem, a pod nią leżało betonowe korytko. Rozejrzałem się. Żywego ducha. Zdjąłem ciuchy i goluśki jak Bóg mnie stworzył, zacząłem się kąpać. Bieżąca woda, w stosunku do tej ze strumienia, była jak podgrzewana. Nagle w budynku naprzeciw otworzyło się okno. Zobaczyłem w nim wąsatego grubasa. Najwyraźniej stróż. Widok nagiej postaci, pośrodku pustego placu, zupełnie na nim nie zrobił wrażenia.
- Dzień dobry – pozdrowił i zniknął. Po chwili wyniósł na taras krzesło i stolik. - Będzie prażyć – powiedział patrząc w błękitne niebo. Położył na stoliku gazetę, usiadł i zaczął czytać. Zupełnie go nie obchodziłem.
Skończyłem kąpiel, ubrałem się, zrobiłem pranie, grzecznie pożegnałem grubego wąsacza i wróciłem.
- No i jak? – dopytywał Setny. - Bo Longi dopiero zaczyna nabierać kolorów.
- Fajnie. Jest kran i betonowa miska.
- No to lecę.
Rozwiesiłem pranie pod jedną z wiat. Po pół godzinie wrócił Setny.
- Miodzio.
- Sam byłeś? Cieć patrzył?
- Nie patrzył, bo chyba jego szef przyjechał. Za to stado kóz mnie obstąpiło.
Jak przystało na dzień gospodarczy, niczym nie gnani, przygotowaliśmy lekkie śniadanie, którego gwiazdą były arbuzy. Pranie schło w ekspresowym tempie, a druga kawa pachniała w całej dolinie.
- Co robimy? - zaciekawił się Longi.
- Wy jak chcecie – powiedziałem. - Ja jeszcze raz wymoczę nogi i się kładę. Stopy na słońce, a głowa w cień.
- To może wyskoczymy na szlak? - zaproponował Longiemu Setny. - Zobacz, ludzie od rana tam chodzą – pokazał ścieżkę, którą wczoraj wieczorem schodziły krowy.
No i zostałem sam. Leżałem, drzemałem, trochę czytałem. Nikt mnie niepokoił, poza kotem, który najwyraźniej założył, że nieźle się przy nas pożywi. Minęły ze dwie godziny. Wrócili.
- Musisz tam iść, bo warto. Choćby dla mostku i dziury w skale – reklamował Longi.
- Ale jak wejdziesz do dziury, to trochę postój, żeby się wzrok przyzwyczaił. Bo możesz wleźć na niespodziankę.
Bułgaria - fot.05 Kilka minut później szedłem po górskiej ścieżce by stanąć nad przełęczą, przez którą przerzucono mostek rodem z Indiany Jones'a. Popękane od słońca, związane liną kłody, spore ubytki konstrukcji, wymagały przynajmniej chwilowego zastanowienia nad swoim życiem. Zastanowiłem się i poszedłem. Za mostkiem wdrapałem się na skałę, wprost pod ogromny tunel. Po drugiej stronie olbrzymiej góry widać było maleńki, świetlny punkt. Postąpiłem kilka kroków, pociągnąłem nosem i stało się jasne, przed jaką niespodzianką ostrzegał mnie Setny. W tunelu unosił się zapach obory. Parę chwil później, gdy oczy trochę przywykły, dojrzałem leżące krowy. Zupełnie nic sobie nie robiły z mojej obecności. Chłodny korytarz dawał im co najmniej dwieście metrów wytchnienia. Przeszedłem na drugą stronę, zawróciłem, zrobiłem parę fotek i ponownie znalazłem się przed skałą, gdzie stała pusta budka, najprawdopodobniej przeznaczona na kiosk z pamiątkami. Nie chciałem wracać tą samą drogą, więc wybrałem szutrową ścieżkę, wiodącą wzdłuż przeciwległego brzegu strumienia. Środek dnia, malownicze tereny i żywej duszy. Po kilkunastu minutach znalazłem się na przedmieściach Tranu. Wszędzie piękna bieda, ale nie biedota. Sporo opuszczonych domów, przed którymi dziczała bujna roślinność. Na niektórych furtkach widniały klepsydry, inne niż u nas. Moja znajomość cyrylicy pozwalała zorientować się, że oprócz zdjęcia, informacji o dacie i miejscu pogrzebu, zamieszczano w nich historię zmarłego. Był tam wymieniony zawód, wykształcenie, miejsca pracy, odznaczenia. A przy jednym strażaku wspomniano, że wsławił się bohaterstwem ratując dzieci z pożaru. Klepsydry te, w przeciwieństwie do naszych, które zdejmowano zaraz po pochówku, wisiały na furtkach dobrych kilka lat, aż wypłowiały do cna.
Reszta dnia upłynęła na błogim lenistwie urozmaicanym łażeniem po wodzie i zajadaniu się owocami. Na wszelki wypadek zjadłem tabletkę węgla. Wieczorem ponownie upiekliśmy na grillu kiełbaski z serem. Powoli zaczynaliśmy rozmyślać o jutrzejszej podróży.
- Trzeba podładować komóreczkę – Setny przykucnął przy świetlnym słupku. Zdjął pęknięty klosz, wyjął żarówkę, podgiął blaszki i podłączył ładowarkę. Zadziałało.
Powoli kończył się dzień, więc ponownie usłyszeliśmy krowie dzwonki. Tym razem stado nie poszło wczorajszą drogą, lecz postanowiło sprawdzić campingowe kosze. Kilkanaście sztuk przemaszerowało przez plac siejąc spustoszenie, a jedna, chyba poranna adoratorka Setnego, zainteresowała się jego śpiworem. Widząc to, rzuciliśmy się posłaniu na ratunek. Krasula spokojnie przeszła kilka kroków dalej i zatrzymała się przy ładowarce. Patrzyła z ciekawością na konstrukcję, której tu wcześniej nie było. Zaczęła ją lizać. Krową szarpnęło, ładowarka zaiskrzyła i na campingu zapadła ciemność. Tylko czerwone oczko alarmu nadal mrugało.
- No to w końcu doczekamy się ciecia – powiedziałem. Ale myliłem się.

Poranny przemarsz krów nie zrobił na nas już żadnego wrażenia, więc pospaliśmy prawie do ósmej. Normalne śniadanie, resztki dla kota i w drogę. Żeby przejechać chociaż z setkę kilometrów, zanim zacznie smalić.
Trudno było zachwycać się poszczególnymi odcinkami dróg, bo jak w większości przypadków do tej pory, średniej jakości nawierzchnie kompensowały nam bajeczne widoki. Wjechaliśmy do kolejnego miasteczka. Po raz któryś musiałem ratować się awaryjnym hamowaniem przed wpadnięciem na asfaltowy garb, ulepiony w poprzek drogi. Niestety, w Bułgarii nie mieli zwyczaju malowania takich przeszkód. Podrzuciło mną trochę, Setnym nieco mocniej, a Longiego wyniosło w górę. Nawigacja zaczęła kuleć, więc zatrzymaliśmy się, by wprowadzić nowe dane.
- Jezu, kurwa – usłyszałem dość karkołomne połączenie słów w wykonaniu Longiego, który stał obok swojego motocykla i trzymał się za głowę.
- Co się stało?
- Ja pierdolę, ja pierdolę. To już koniec.
- Czego koniec?
- Co my, kurwa, teraz zrobimy?
Widząc, że Longi zafiksował się na niewybredne zadawanie pytań natury egzystencjalnej, postanowiłem sam poszukać odpowiedzi. Przeszedłem na prawą stronę jego motocykla i zobaczyłem złamany tylny, prawy amortyzator. Nie zgięty, czy pęknięty, ale złamany jak zapałka.
- To na tym asfaltowym garbie – przypomniał Setny.
- Ja pierdolę, kurwa, chuj, piździec – nie odpuszczał Longi.
- Dobra, skoro od tego garba dojechałeś tutaj, to pojedziesz dalej. Najwyżej weźmiemy twoje bagaże. Pomalutku doczłapiemy się do większego miasta – patrzyłem w nawigację. - Piętnaście kilometrów, jakoś damy radę. Poszukamy tam pomocy, bo w tej dziurze nie ma na co liczyć – starałem się mówić pewnie, choć samemu trudno mi było w to uwierzyć. Mieliśmy za sobą ponad dwa tysiące kilometrów, a motocyklowego warsztatu nie spotkaliśmy.
Wyznaczyłem najkrótszą, ale główną trasę tak, żeby nie tłuc się zaułkami. Ruszyliśmy. Nawigacja nas zawróciła, przeciągnęła przez mieścinę jeszcze raz i skierowała w boczną drogę. W wąskiej uliczce najpierw zobaczyłem niewielkiego crossa, potem duży traktor i otwarty garaż z motocyklami. Totalne zaskoczenie i radość. Zatrzymaliśmy się. W naszą stronę szedł młody chłopak w niebieskim kombinezonie.
- Problem – powiedziałem.
- No problem – odpowiedział w ciemno, nie znając sprawy.
Po chwili przyszedł jeszcze jeden młodzian i starszy, o kręconych włosach, mężczyzna. Szybko ustaliliśmy, że ze starszym gadać będę ja, po rosyjsku, a z młodziakami, którzy okazali się jego synami – Longi po angielsku.
- Co tam? - zapytał ojciec.
Pokazaliśmy amortyzator. Chwila rozmowy między ojcem a synami. Po chwili młodszy wskoczył na crossa i gdzieś pojechał.
- Zdejmijcie bagaże i siedzenia – zarządził ojciec przypalając papierosa. - Wysłałem syna na szrot. Na pewno coś znajdzie.
Korzystając z przerwy, Setny i ja rozstawiliśmy kuchenkę na chodniku i zaparzyliśmy kawę. Nasze zdziwienie nie mijało, bo nie dość, że w takim momencie znaleźliśmy pierwszy motocyklowy warsztat, to był on otwarty, ludzie pracowali i nikt pomimo południowej pory nie myślał o sjeście.
Kwadrans później syn wrócił ze starym amortyzatorem Hondy, ale nie wiadomo jakiej. Przymierzaliśmy, ciągaliśmy, stukaliśmy – na próżno.
- Za krótki – zawyrokował ojciec i poszedł za garaż. Zanurzył się w potężnej górze żelastwa, coś stukał, szukał i wreszcie wyciągnął. - CeZet – powiedział unosząc stary, poplamiony smołą amortyzator. - Ten będzie lepszy.
No i faktycznie. Stara, czeska myśl techniczna niewiele odbiegała rozmiarowo od oryginału. Wystarczyło trochę rozwiercić, przesunąć, dorobić tulejkę z gumowego węża i założyć. Wszystko to robili synowie. Na sam koniec przyszedł ojciec i docisnął śruby, jakby miał w ręku wbudowany dynamometr.
Longi wyciągnął pieniądze i chciał zapłacić. O mało nie doszło do kłótni, bo nikt nie chciał słyszeć o przyjmowaniu wynagrodzenia.
- To może chociaż pozwolicie, że nakleję na warsztat logo naszego forum?
Pozwolili, a nawet dali się zdjąć na pamiątkowej fotografii.
- Fajne te wasze motocykle – powiedział trochę zagadkowo starszy z synów. - Ale mamy w miasteczku coś, czego jeszcze nie widzieliście.
- Co?
- Motocykl na gaz.
Kilka minut później jechaliśmy na drugi koniec miasteczka, gdzie za ogrodzeniem stały garaże.
- To nasz klub – zastukał w bramę. Przyszedł dozorca i otworzył.
Weszliśmy do sporej hali, gdzie zobaczyliśmy Yamahę TDM jakby z czterema wydechami.
- Te rury wyżej to gazowe zbiorniki – objaśnił.
Oprócz motocykli stały tam samochodowe perełki, choćby Ford Falcon z 1970 roku. Wiele z maszyn nie miało konkretnej marki, za to robiło piorunujące wrażenie.
- To własne konstrukcje, przeznaczone na rajdy i do bicia różnych rekordów.
Bułgaria - fot.06 Kiedy mieliśmy już wychodzić, asystujący przez cały czas dozorca pociągnął mnie za rękaw.
- Chodźcie, ja też wam coś pokażę.
Otworzył drewniane drzwi szopy. W półmroku dojrzeliśmy okopcony piec i dwie duże, metalowe beczki. Bania? - przemknęło przez myśl. Ale dozorca pokazał mosiężne rury zakończone kapturem. Wszystko stało się jasne.
- Rakija – uśmiechnął się szeroko.
No i zaczęło się. Opowieści o produkcji, składzie i legalności trunku. Zaglądaliśmy do pieca, beczek i rurek.
- A żeby tak spróbować? - zagaił Setny.
Syn mechanika, który nas tu przywiózł, wyciągnął z kieszeni maleńką, może stugramową buteleczkę.
- Tyle nie zaszkodzi – i puścił szkiełko w obieg.
- A żeby tak kupić? - poszerzył pytanie Setny.
- Nic nie mam – tłumaczył dozorca. - Wczoraj poszła ostatnie butelka. Bo właśnie wszystko przygotowane, żeby jutro destylować. Zostańcie do jutra, to będziemy próbować. Do wieczora i do oporu.
Kilkanaście lat temu nie musiałby powtarzać, ale teraz nie podjęliśmy nawet tematu. W tym czasie syn dzwonił do ojca.
- Jeszcze zajedziemy do garażu – powiedział po skończonej rozmowie.
Przed garażem czekał ojciec z butelką rakii.

Starałem się prowadzić trochę wolniej, wybierając nieco lepsze nawierzchnie, przynajmniej do czasu, zanim Longi przyzwyczai się do nowego amortyzatora. W miasteczku, gdzie pierwotnie mieliśmy zamiar szukać pomocy, mignął nam szyld z motocyklową czcionką. Objechaliśmy niewielki park szukając wjazdu do czegoś, co zdawało się pubem. Wyszło trochę nie tak, bo na parking dostaliśmy się od strony piwnego ogródka. Pod kolorowym parasolem siedział ogromnej postury, na czarno ubrany brodacz. Z głośników leciało AC/DC.
- Wygląda jak pop – pomyślałem.
Brodacz wstał. Zobaczyłem rozszerzające się ku dołowi rękawy.
- Chyba pop?
Wyszedł zza stołu. Był w gaciach do kolan, a na nogach klapki.
- Nie, chyba nie pop.
- Witajcie – powiedział tubalnym głosem. - Mówią na mnie Pustynny Pop. I naprawdę jestem popem. A to mój bar.
Trochę nas zamurowało. Zwłaszcza taka muzyka.
- U nas, w Polsce, księża powiedzieliby, że puszczasz szatańską muzykę.
- Wiem. U was w Polsce najwięcej szatana jest w księżach. A do mnie przychodzą ludzie mający problemy, a nie czyści i od święta. Jestem blisko nich i mam szansę pomóc.
Trudno było polemizować.
- Co zjecie? - zapytał. - Elena! - zawołał do szczupłej, długowłosej brunetki. - Podaj kartę.
- Nie trzeba. Sam powiedz, co polecasz. Najlepiej coś tradycyjnego.
Pop zagadał coś do na oko dwudziestopięcioletniej dziewczyny, a ta odeszła tanecznym krokiem.
- Moja córka – powiedział. - Żebyście nie myśleli. Z pierwszego małżeństwa. Jestem po rozwodzie, ale żyję sam. Druga żona zmarła.
Po jakimś czasie na stole pojawiła się sałatka szopska i zupa, ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy że była to czorba. Wszystko wyśmienicie smakowało. Słońce zaszło za chmury, zrobiło się duszno, zagrzmiało i spadł pierwszy od początku wyprawy, prawdziwy deszcz. Schowaliśmy się do baru. Longi wyskoczył schować swój motocykl pod parasol.
- A wy nie chowacie? - zapytał pop.
- Nie.
- Aha. Macie porządne motocykle.
Wypiliśmy kolejną kawę, podładowaliśmy telefony i przeczekaliśmy deszcz. Pop wsiadł do zdezelowanego Renault.
- Wyprowadzę was za miasto, bo na wylotówce jest remont i trzeba objechać.
Kiedy żegnaliśmy się za miastem, pop wręczył Setnemu butelkę wódki.
- To na pamiątkę i na zdrowie. Motocyklowa wódka. Taką najczęściej pijemy.

Jechaliśmy cały czas za burzą. Czasami trzeba było zwolnić, by nie wjechać w ciężkie strugi deszczu. Longi przyzwyczaił się na tyle do nowego zawieszenia, że zjechaliśmy z głównej trasy. Po kilku kilometrach jazdy pod górę minęliśmy niewielką wieś. Tuż za nią, po prawej stronie, rozciągał się wystrzyżony kawałek płaskiego placu. Stał na nim niewielki garaż, przed którym mężczyzna w średnim wieku rozmawiał z dzieckiem.
- Idź, zapytaj – powiedziałem do Longiego.
- Ale o co?
- O globalne ocieplenie i jego wpływ na ceny ropy, albo o miejsce pod namioty. Co wolisz.
Longi chyba zapytał o namioty, bo po chwili machał ręką byśmy wjeżdżali na polankę.
- To jest Dimitrij – przedstawił gospodarza. - A to jego syn.
Przy ogrodzeniu porośniętym winem znajdowała się woliera i wybieg z myśliwskimi psami. Biegała w niej para dorosłych dobermanów i kilka młodych.
- Trochę hoduję - Dimitrij oprowadził nas po ogrodzie, pokazał skąd brać wodę i zaprosił na kolację. - Rozbijcie obóz i przyjdźcie tu, pod wiatę – wskazał letnią kuchnię z ceglanym piecem. - Żona coś przygotuje.
Bułgaria - fot.07 Nie minęła godzina, a siedzieliśmy już z gospodarzami, ich dziećmi i koleżanką córki, przy bogato zastawionym stole. Mieliśmy okazję zajadać pugacze i pić Gazozę – macedońską oranżadę. Nie obyło się bez mocniejszych trunków, za co zrewanżowaliśmy się motocyklową wódką otrzymaną od popa. Hrispina, żona Dimitra, co chwila przynosiła coś gorącego na stół. Siedzieliśmy tak do późnych godzin nocnych.
- A jakaś zwierzyna w tych lasach żyje? - zapytał Setny zerkając na wiszące trofea.
- Żyje – zaśmiał się Dimitrij. - Ale coraz trudniej znaleźć. Chyba że zima sroga, wtedy niedźwiedź podchodzi.
Oczy Longiego znowu zrobiły się wielkie, jak wtedy, gdy usłyszał o wilkach i wściekłej wiewiórce. Zauważył to Dimitrij.
- Nic się nie bój. Jestem myśliwym, a zwierzaki to wiedzą. Zresztą, moje psy na odległość wyczują niedźwiedzia i postawią wioskę na nogi.
- To spać nam nie dadzą?
- Dadzą. Mówiłem, że szczekają tylko na niedźwiedzia.
Powłaziliśmy do namiotów. Faktycznie, psy na nas nawet nie zareagowały. Minęło kilka minut i Longi zaczął chrapać. Widocznie chrapał po niedźwiedziemu, bo czworonogi zaczęły ujadać. Longi budził się i psy milkły, zasypiał i znowu podnosił się jazgot. Dopiero o trzeciej trzydzieści przewrócił się na brzuch i ucichł. Wtedy zasnął Setny, zasnąłem ja, zasnęły wszystkie psy i co najmniej połowa wioski też zasnęła.

Poranek był mokry od rosy. Dimitrij wypuścił dobermany, które rzuciły się do pobliskiego lasu. Za nimi próbowały biec szczenięta, ale po chwili zawróciły przewracając się w wysokiej trawie.
- Jak się spało? - zapytał gospodarz.
- Dobrze, ale krótko – odpowiedział Longi.
- Psy jakieś wymęczone. Ujadały czegoś.
- Nic nie słyszałem.
- Chodźcie na śniadanie. Hrispina już przygotowała.
Zjedliśmy bogate grzanki z jajkiem, wypiliśmy po dwie kawy i Dimitrij nas oprowadził po swoim domostwie. Wszystko na wysoki połysk, nawet bar w salonie, dużo myśliwskich trofeów, za przeszkloną ścianą na podwórzu basen, dużo ornamentów z piaskowca.
- I chodźcie jeszcze tutaj – powiódł nas do zagrody gdzie stał dzik. - Znalazłem go maleńkiego w lesie, zabrałem i tak żyjemy – wszedł za drzwiczki i uściskał się ze zwierzakiem.
Potem wyszliśmy na wieś, gdzie Dimitrij pokazał swoje auta i niewielką, białą cerkiewkę przycupniętą na zboczu.
- Sam zbudowałem – oznajmił z dumą.
Wróciliśmy do obozowiska. Namioty nadal były mokre.
- I tak wieczorem je rozstawimy - nie chcieliśmy czekać i zwinęliśmy biwak.
Pamiątkowa fotka, życzenia, uściski na misiaka. Ruszałem ostatni, więc zdążyłem u Dimirija dostrzec łzy wzruszenia. Ech...

Znowu malownicze serpentyny. Właściwie cała południowa strona Bułgarii to jedna wielka Transalpina, z niewielkimi przerwami na uspokojenie błędnika. I właśnie dla takiej spokojności zajechaliśmy do niewielkiego miasteczka, by w cieniu przydrożnego baru nieco ochłonąć.
Zamówiłem jakiś owocowy napój, a Setny uparł się na pomidorowy sok. Tłumaczył, gimnastykował się, rysował rękami w powietrzu pomidorowe krzaki, aż w końcu wszedł za bar i wskazał palcem butelkę.
- To wiśnia – powiedziała po rosyjsku barmanka.
- A chuj tam. Biorę.
Zasiedliśmy przed barem, przy stoliku, pod markizą dającą trochę cienia. Longi kupił arbuzy. Ledwie rozkroiliśmy pierwszego, podjechał siwy mężczyzna na motorowerze. Naszą uwagę przykuł wydech, którego tłumik zrobiony był z puszki po dezodorancie.
- Specjalna edycja? - zażartowałem wskazując na aerozol.
- A tak – zdjął niebieski kask z szybką. - Siedzenie, lampy i w ogóle cała reszta. Sam wszystko zrobiłem.
Dopiero teraz, gdy zaczęliśmy się dokładniej przyglądać, zobaczyliśmy, że do pospawanej ramy doczepiony był silnik o pojemności 110 cm od Yamahy, siedzisko z gąbki opasanej taśmą izolacyjną, dwie lampy – ale na baterie, i mnóstwo pierdółek, nie wyłączając zegarów robiących za ozdoby, bo bez wskazówek. Charakteru dodawał błotnik od crossa i bak od Kawasaki.
- Jeszcze gmole, ale nie dokończyłem – pokazał pręty, które tylko w teorii miały poprawiać bezpieczeństwo. - Jestem Nikołaj, mogę się przysiąść?
Okazało się, że nasz rozmówca mieszkał nieopodal miasteczka, miał tam warsztat elektroniczny, do którego swoje sprzęty nawet z odległych miejscowości ludzie mu przywozili. Nikołaj naprawiał wszystko: od silników elektrycznych po komórkowe telefony. Ale raz na jakiś czas potrzebował oderwać się od napraw. Odmawiał usług nawet komendantowi policji i wyjeżdżał odreagować. To był właśnie taki dzień. Sam początek odreagowywania.
- I dlatego, że komendant ma stare, pamiątkowe radio, do którego czuje przeogromny sentyment, mogę bezkarnie jeździć swoim motocyklem. Bylebym tylko zakładał kask.
- Fajnie tu u was – zagaił Setny. - A owoców tyle, że nawet nie wiemy jak je nazwać, żeby kupić i spróbować.
Nikołaj podskoczył jak ukłuty szpilką i pobiegł do straganu. Po chwili wrócił z całym naręczem kilku rodzajów winogron i melonów.
- Podarek. Te są deserowe, te najlepsze do kompotów i win, a te do ciast – objaśniał pokazując palcem. - Te można przetrzymać, nawet w cieple, a te najlepiej zjeść od razu. W naszym rejonie winogrona najlepsze. Nawet Churchill, jak był premierem, co roku zamawiał sto litrów miejscowego wina.
- A właśnie – ponownie zaciekawił się Setny. - Jakie tu wino najlepsze, bo w sklepie tyle tego jest, że nie wiemy co brać?
- No co wy?! - Nikołaj ponownie podskoczył i pobiegł, tym razem do innego straganu, skąd po chwili przyniósł litrową butelkę czerwonego wina. - Nie kupujcie tego świństwa ze sklepu. Bierzcie wino tylko z domowych winiarni. Tu, na południu Bułgarii, przed każdym miastem, przed każdą wioską można coś takiego kupić.
- Myślałem, że to miód, albo soki.
- Nie. To najlepsze wino. Nic nie szkodzi, że w plastikowych butelkach. Ono zawsze jest dobre. To podarek ode mnie.
- Setny – powiedziałem. - Ty już lepiej o nic nie pytaj, bo zrujnujesz człowieka.
- O sakwy jeszcze chciałem zapytać, bo mam słabe...
Na szczęście Nikołaj tego nie usłyszał, bo pewnie zaraz by pobiegł do miejscowego kaletnika. Albo sam uszył.
- To wino – postawił butelkę w cień - mocne jest. Teraz jego się nie napijemy. Wypijcie dopiero na wieczór, przed snem i tylko jedną szklaneczkę.
Setny z niedowierzaniem popatrzył na flaszkę, a Longi pokiwał głową z udawanym zrozumieniem. Powoli zaczęliśmy się zbierać. Pożegnaliśmy się z Nikołajem i stanęliśmy przy motocyklach. Setny poklepywał się po kieszeniach.
- Andrys, zadzwoń do mnie. Telefonu nie mogę znaleźć.
Dzwonię. Nikt nie odbiera.
- Chyba telefon mi zajebali – zmartwił się. - Trzeba będzie zadzwonić do Polski, żeby kartę zblokować.
W tym momencie podszedł młody Bułgar, ze złotym łańcuchem na szyi i podał komórkę Setnego. Nasze zdumienie sięgnęło widocznych nieopodal szczytów. Setny zaczął dziękować. Longi tłumaczył. Okazało się, że Setny położył aparat na ladzie, kiedy składając zamówienie potrzebował rąk do wytłumaczenia, o jaki sok mu chodziło. A chłopak skojarzył dzwoniący telefon z polskim menu i odniósł właścicielowi. Tak prysł kolejny mit o Bułgarach...

Paręset kilometrów dalej niebo nabrało granatowego odcienia. Po drodze minęła nas grupa bułgarskich motocyklistów, poubieranych dość frywolnie jak na taki środek lokomocji. O ile zbytnio nie dziwił brak spodni i kurtek, to jeden z jeźdźców zwrócił szczególnie naszą uwagę, zwłaszcza jego obuwie, a jeszcze dokładniej: brak jakiegokolwiek obuwia.
Zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Minęliśmy jakieś miasteczko ze sporym zalewem. Trudno było znaleźć zjazd nad wodę, ale w końcu udało się. Jechaliśmy dość długo wysypanymi grysem ścieżkami, obstawionymi stylizowanymi latarniami, jakbyśmy jechali przez parkową aleję. Po mniej więcej dwóch kilometrach grząskiej człapaniny dotarliśmy do polany, gdzie biwakowało sporo miejscowych. Zeszliśmy nad zarośnięty trzymetrowym pierścieniem zielska, jak wszystkie poprzednio widziane akweny, brzeg. Na środku zalewu stały zakotwiczone karmniki dla ryb. Znajdowaliśmy się nad gigantycznym stawem rybnym. Już prawie wybraliśmy miejsca na namioty, jednak wypłoszyła nas stamtąd ludowa muzyka, ostro sącząca się z radioodbiorników.
Wróciliśmy na szosę. Trafiliśmy pod ogromną wiatę, gdzie kłębiło się od ucztujących ludzi. Postawiliśmy motocykle na parkingu. Zapach ciągnął nas w stronę kuchni. Zamówiliśmy po sałatce szopskiej i wielgachnej bułce z regionalnym mięsiwem. Otaczali nas ludzie ubrani w trapersko-harcerskim stylu, a nad placem unosił się ogromny transparent: Bułgarski Zlot Miłośników Wyrywaczy Metali. Trochę dziwne, bo to tak, jakby Zlot Działkowiczów nazwać Zlotem Miłośników Szpadla, Grabek i Naturalnego Nawozu.
- Ostatecznie, jak nic nie znajdziemy, wrócimy tu i walniemy się pod tą wiatą - powiedziałem. - Miejsca wystarczy. I nawet jak deszcz spadnie, to na ławce da się przespać.
Bułgaria - fot.08 Jednak spokoju nam nie dawała stylizowana tablica informująca, że dwieście metrów dalej znajdują się bungalowy. Cokolwiek miałoby to oznaczać, postanowiliśmy sprawdzić. Wjechaliśmy na strome wzgórze. Jedyna droga kończyła się na niewielkim parkingu wypoczynkowego ośrodka. Brama otwarta, szlaban podniesiony. Zsiedliśmy. Żywego ducha. Wokół letniskowe domki i murowany budynek hotelowy. Obeszliśmy cały ośrodek. Nikogo. Za to pod okapem jednego z domków dostrzegłem router. Przeskanowałem smartfonem sieć i okazało się, że jesteśmy w zasięgu otwartego wi-fi. Rozsiedliśmy się na werandzie, bezpośrednio pod routerem. Owoce na stół, kuchenka, woda, kawa, smartfony w rękę i hop do internetu.
Najpierw wysłałem sms do Krysi, by odpaliła Skypa. Po chwili mieliśmy połączenie. Niestety, bez dźwięku. To znaczy, ja nie słyszałem Krysi.
- Słyszysz nas? - zapytałem.
Pokiwała twierdząco głową.
- No to na wstępie naszego listu, pozdrawiamy Cię serdecznie i zobacz, gdzie jesteśmy.
Obszedłem z telefonem pobliskie okolice, pokazałem piękną panoramę i mniej piękne, ale za to szczęśliwe nasze gęby. Krysia nie musiała nic mówić. I tak widzieliśmy, że się wzruszyła. Na zakończenie wideokonferencji pokazała do kamery ręcznie wykonany napis „I love you”.
Tymczasem zaczął padać deszcz. Minęły prawie dwie godziny i zaczęliśmy planować którą werandę wybrać do noclegu, kiedy na parking wjechało auto. Wyskoczył z niego mocno poddenerwowany, w średnim wieku, szpakowaty mężczyzna. Najprawdopodobniej cieć. I od razu do mnie.
- Co wy tu robicie? Tu nie wolno! Wszystko zamknięte.
- Czekamy. Nic złego nie robimy. Tylko czekamy, żeby z kimś pogadać o wynajęciu domku na jedną noc.
- Tu nie wolno! Wszystko zamknięte – zaciął się.
- A w hotelu?
- Wszystko zamknięte. Cały ośrodek nieczynny. Musicie stąd wyjechać.
- Dobrze, ale chociaż pozwoli pan przeczekać deszcz.
Chwilę wahał się.
- No dobrze.
Znowu siedzieliśmy na werandzie, deszcz padał, a cieć wywierał na nas presję. Chodził nieopodal z parasolem i wymownie patrzył. W końcu krople przerzedziły się.
- Spadamy.
I w gęstej mżawce zjechaliśmy do pobliskiego miasteczka. Pod pierwszym napotkanym sklepem siedziało kilku mężczyzn. Najwyraźniej przeczekiwali deszcz sącząc coś z ciemnych butelek. Zapytałem o nocleg. Od grupy oderwał się przyczesany grubasek w skórzanej kurtce. Nie wzbudzał zaufania.
- Was trzech?
- Tak.
- Na ile?
- Na jedną noc.
Wyjął telefon, wybrał numer i zaczął coś objaśniać po bułgarsku.
- Zaczekajcie tutaj – oznajmił po skończonej rozmowie. - Za dwie minuty was zabierze.
- Kto?
- Taka jedna – i poszedł.
Rzeczywiście, jak w zegarku. Dwie minuty później podjechała osobowa Skoda, a w niej około trzydziestoletnia kobieta. Grubasek wskazał na nas.
- To wy?
- Tak.
- Trzydzieści euro.
- Jedziemy.

Kilka ulic dalej trafiliśmy pod biały, dwupiętrowy budynek, coś w rodzaju prywatnego hotelu. Ładnie przystrzyżone trawniki, szerokie schody, stylowe okna. Właścicielka pozwoliła postawić motocykle pod szerokim balkonem, dającym ochronę przed wciąż padającym deszczem. Zaprowadziła nas do przestronnego holu wyłożonego marmurem.
- Proszę zdjąć buty i założyć kapcie. Tutaj chodzimy tylko w kapciach – i poprowadziła po marmurowych schodach.
Oferowany, trzyosobowy pokój na najwyższym piętrze, był przestronny, czysty i pachnący. Do tego łazienka i dwie ubikacje w korytarzu.
- Pasuje? - zapytała.
- Pasuje. Zostajemy.
- To proszę się rozpakować i zapraszam na dół, do świetlicy. Dopełnimy formalności.
Gdy wyszła, zapytałem Setnego:
- Ty znasz się na budowlance, czemu nam każe po tych marmurach chodzić w kapciach? Że takie drogie?
- Odwrotnie. To słabe marmury, najtańsze i boi się, żebyśmy nie porysowali.
No to kursowaliśmy między motocyklami a drugim piętrem, za każdym razem zmieniając obuwie jak w muzeum. Po rozpakowaniu się zeszliśmy do świetlicy.
- Proszę wypełnić te oświadczenia – i wręczyła nam po formularzu.
Standardowe dane: imię, nazwisko, data urodzenia, adres i numer dokumentu tożsamości. Wypełniliśmy. Gospodyni bacznie przeglądała nasze bazgroły.
- Dajcie swoje dokumenty. Muszę sprawdzić.
- Że co? - zapytałem zdziwiony.
- Tak. Wszyscy hotelarze muszą tak robić, bo też podpisują się na tych formularzach.
- Ale po co?
- Często mamy kontrole Straży Granicznej. Wszystko bardzo dokładnie sprawdzają.
No tak, jechaliśmy wzdłuż granicy bułgarsko-greckiej. A o fali uchodźców nikt z nas jeszcze nie słyszał.
Skorzystaliśmy z wspólnej kuchni, zjedliśmy kolację i wróciliśmy po marmurowych schodach – w kapciach, a jakże! - do swojego pokoju. Zasiedliśmy na balkonie napawając się pochmurną, ale przepiękną panoramą.
- Dawaj to wino – zarządził Setny.
Longi przyniósł ofiarowaną przez Nikołaja butelkę.
- Ale tylko po szklaneczce – przypomniał.
- Się zobaczy.
Wychylili.
- Dobre. Ale żeby takie mocne było? Normalne wino.
- No właśnie – przytaknął Longi.
- Dawaj jeszcze po jednej. Na wszelki wypadek.
Wypili.
- Eee, co ten Nikołaj straszył? Że zaraz pozasypiamy?
- No właśnie – powtórzył Longi. - Nie zna polskich głów, najwyraźniej.
Ziewnęli i poszli spać.

Bułgaria - fot.09 Poranek powitał nas słońcem. Pierwsza od kilku dni noc w pościeli. Trochę głupio, ale przyjemnie. Po śniadaniu zeszliśmy na dół. Nieopodal naszych motocykli starsza kobieta smażyła borowinę. Krzątała się koło wielkiego garnka postawionego na żeliwnym palenisku. Dookoła roznosiła się egzotyczna woń. Jak na łasuchów przystało, pokręciliśmy się koło pachnącego kotła, ale nasze zabiegi zaowocowały tylko pamiątkową fotografią.
Znowu malownicze góry, zakręty Sztywnego i półtunele, czyli szosa jednym bokiem wpuszczona w zbocze góry, a drugim podparta betonowymi filarami. Trafiliśmy do malowniczego miasteczka, które było jakimś kurortem, albo turystyczną atrakcją. Zupełnie jak w Zakopanem na Krupówkach. Ozdóbki, pierdółki i kasa. W końcu wyszukaliśmy jakieś oryginalne, nie zalatujące tandetą pamiątki. Ale z wypiciem kawy było trochę trudniej.
Kiedy w końcu udało się znaleźć ogródek, gdzie można było pomieścić nasze trzy tyłki, okazało się, że z zamówieniem jest kłopot. Kelner zaciął się i nie rozumiał niczego poza bułgarskim. W sukurs przyszedł mężczyzna z kręconymi włosami.
- Siadajcie przy nas – powiedział po rosyjsku. - Jestem Mirko, a to moja rodzina i przyjaciele. Czego chcecie? Zaraz zamówię.
- Trzy kawy.
- Tylko?
- Tak.
I na ledwie widoczne skinienie naszego wybawcy podbiegł kelner, zgiął się w pas, posłuchał i pobiegł do kuchni.
- A co on tak się zgina? - zapytałem.
- Bo jestem burmistrzem – powiedział Mirko. - Co prawda sąsiedniego Złotogradu, ale zawsze to coś.
Na stole pojawiły się trzy aromantyczne kawy i trzy szklanki wody. Aha. Zamówił espresso. Rozmowa potoczyła się na temat motocykli, podróży i naszych rodzin. W trakcie pogawędki burmistrz wysłał siedzącego obok mężczyznę do sąsiedniego kramu. Ten przyniósł trzy białe zawiniątka.
- To podarki dla waszych kobiet. Regionalne chusty na głowę.
Kiedy chcieliśmy uregulować rachunek, podniósł się raban.
- W żadnym wypadku! Jesteście moimi gośćmi. Macie czas? - Mirko zerkał na nas tajemniczo.
- To znaczy jak? Minutę, kwadrans, godzinę?
- No nie! Co najmniej dzień. Pojedziemy do Złotogradu, pokażę moje miasto, a jutro na waszą cześć zarządzę festyn. To ze dwa dni zejdzie.
Sporo dyplomatycznych umiejętności trzeba było, aby uniknąć dwudniowej obsuwy. Szkoda, ale cóż. Przynajmniej niektórych z nas trzymały w ryzach terminy.
Jechaliśmy przez tereny coraz bardziej przypominające filmy National Geographic. Od czasu do czasu drogę zastępowały nam stada baranów, albo kóz. Upał dociążał kaski. Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się koło przydrożnego magazynu. W zasadzie trudno to było nazwać magazynem. Ciężko było to jakkolwiek nazwać. Pod drewnianą wiatą, prawie na skrzyżowaniu, stały budowlane materiały, napoje i chemia. W części murowanej mieściły się automaty do gry. Wszystko to spinała drewniana przybudówka przedłużona wrakiem ciężarowego auta, gdzie kręciły się pieczone kurczaki.
- W takim pierdolniku musi być smacznie – pomyślałem patrząc na sporą ilość zaparkowanych samochodów. Nie myliłem się. A porcje mieli przeogromne.
- Jaką kawę tu macie? - zapytałem postawnego mężczyznę w marynarskiej koszulce.
- Najlepszą.
- Tradycyjną?
- A jakże. Z mlekiem?
- Tak. Trzy.
- Się robi – wyszedł zza stołu, wyciągnął z kieszeni monety, wrzucił do stojącego obok automatu. - Proszę bardzo.
Miał przy tym tak poważną minę, że żaden z nas nawet się nie uśmiechnął. I o dziwo, podana kawa rzeczywiście miała wyborny smak.
Dalsza droga upływała na rozglądaniu się za noclegiem. Naszą uwagę przykuła szemrana knajpa na zakręcie, a zwłaszcza stojąca obok niej studnia. Upał był taki, że pies leżący obok studni nawet nie podniósł głowy na nasz widok. Weszliśmy do gospody. Siekierezada. Wszyscy umilkli. Instynktownie ruszyliśmy do baru. Na wszelki wypadek zacząłem po polsku tak, by wszyscy słyszeli.
- Dzień dobry – zwróciłem się do faceta za barem. - Szukamy miejsca na nocleg. Dogadamy się po polsku, rosyjsku, czy angielsku?
- Po rosyjsku. Jesteście z Polski?
- Tak.
I ludzie w knajpie zaczęli normalnie rozmawiać.
- Tutaj nic nie znajdziecie, ale niedaleko jest dobre miejsce. Tylko trudno wytłumaczyć.
- A u pana można robić zakupy?
- Można.
Wiec zaopatrzyliśmy się w mięso, pieczywo, sery i wszystko na co nam przyszła ochota. Właściciel najwyraźniej cieszył się z takich klientów.
- To ja was podprowadzę – zaoferował.
Po chwili, przy radosnym aplauzie bywalców swojej knajpy, odpalił maleńki motorower i popilotował nas przesz góry. Dotarliśmy do któregoś z kolei skrzyżowania.
- Dalej tą drogą. Prosto. Ze trzy kilometry. Dojedziecie do ośrodka bungalowów.
Wskazany ośrodek, jak prawie wszystkie które dotąd widzieliśmy, przypominał porzuconą budowę. Bungalowy okazały się wpół przegniłymi, opuszczonymi barakami. Weszliśmy za siatkę, nad brzeg jeziora, gdzie stał murowany biurowiec. Nikogo. Nawet cienia ciecia. Wróciliśmy na szosę.
- Jeszcze tam – bez większej nadziei pokazałem dach baraku, nad którym powiewała wypłowiała reklama Coca-Coli.
Bułgaria - fot.10 Barak okazał się barem. Prawie pustym, bo przechadzał się po nim tylko kelner. Zagadałem. Kelner bez słowa zwrócił się w stronę rządka zestawionych krzeseł. Powiedział coś i zza oparć podniósł się rozczochrany facet. Przekrwione oczy zdradzały historię ostatnich godzin jego życia.
- Możemy tu postawić namiot, albo wynająć nocleg? - zapytałem po rosyjsku.
Przekrwiony kręcił tylko głową, łypał półprzytomnie oczami i szukał ratunku. W sukurs przyszli Setny i Longi. Udało im się z gościa wydobyć tyle, że rozumie w miarę po rosyjsku, ale gadać to ni chuja. Więc jeszcze raz wytłumaczyłem, Longi rozrysował, a Setny pokazał, o co nam chodzi. Przekrwiony zawołał jakąś kobietę i pokazał taras, byśmy spokojnie usiedli i poczekali. Kobieta wzięła wiadro, miotłę i szmatę, otworzyła jedne z drzwi pobliskiego budynku i znikła za nimi. Po dziesięciu minutach wróciła. Obejrzeliśmy oferowany, trzyosobowy pokój. Słabiutko. Ale że nie standardów, a spokojnego noclegu szukaliśmy, to przystaliśmy na propozycję.
Przecisnęliśmy się motocyklami przez wąską furtkę. Potem schodami w dół i mieliśmy swoje pojazdy pod drzwiami. Nie zdążyliśmy ściągnąć gratów, jak się pojawił Przekrwiony z wysokim, krótko ostrzyżonym facetem o wyglądzie mafiosa.
- Dzień dobry – Mafioso przedstawił się po rosyjsku. - Będę robić za tłumacza. Ale po polsku też umiem: cukierek, kocham cię.
- Tak od razu, do rzeczy? - zakłopotał się Setny.
- No nie. Kolega prosił – wskazał na Przekrwionego – żebym powiedział, ile kosztuje nocleg.
- Ile?
- Dwadzieścia lewów.
- Od osoby?
- Od pokoju.
- A drugi pokój też można wziąć? – zerknąłem na sąsiednie drzwi.
- Można.
- To bierzemy.
- Po co? - zainteresował się Longi.
- Dla ciebie.
- Ale po co?
- Widziałeś psy przed budynkiem?
- Widziałem.
- Pamiętasz noc u Dimitra, jak robiłeś za niedźwiedzia?
- Aaa, o to chodzi. No dobra.

Pół godziny później siedzieliśmy na tarasie pod parasolem. Dwa stoliki dalej biesiadował Mafioso. Razem z nim siedziała blondynka z dzieckiem i chudy klarnecista w okularach. Klarnecista cały czas grał – na przemian europejskie i chyba bułgarskie przeboje. W wolnych chwilach palił papierosy. Nawet nasze niewprawne uszy wyłowiły muzyczny kunszt grajka. To było coś więcej, niż zwyczajna klezmerka.
Podszedł Mafioso.
- Usiądźcie z nami – zaprosił.
Więc usiedliśmy. Po chwili na stole pojawiły się jakieś sałatki i frytki z fetą. Do tego piwo i dla mnie Cola.
- Burga – Mafioso zwracał się do klarnecisty – zagraj Sinatrę.
I po chwili słyszeliśmy „Strangers in the Night” w naprawdę mistrzowskim wykonaniu. Nasz podziw nie umknął uwadze Mafiosa.
- Burga na co dzień gra w Narodowej Filharmonii. Chorowity człowiek, nie powinien już żyć. Ale bardzo zaprzyjaźniliśmy się, odkąd zasponsorowałem mu poważną operację.
Faktycznie. Burga nie wyglądał na okaz zdrowia. Taka zasuszona śliwka, w dodatku wędzona, bo od palenia papierosów aż miał pożółkłe palce.
W dole szumiały fale, słońce chyliło się ku zachodowi, my jedliśmy, piliśmy i gadaliśmy o byle czym. Sielanka. Ale za pobliskim krzakiem Mafioso wypatrzył błękitną czapkę.
- Ej! Kapitan! - zawołał. - Chodź tutaj.
Zza żywopłotu wyszedł grubszy jegomość w okularach. Coś pogadali, pokiwali głowami i Mafioso oświadczył:
- Płyniemy na wyspę. Niczym się nie przejmujcie. Ja płacę.
- Ale jak?
- Normalnie. Łódź czeka.
Strome zejście z tarasu prowadziło wprost na plażę, gdzie czekała wyciągnięta na brzeg niebieska łódź z silnikiem. Mafioso oczywiście zabrał kobietę z dzieckiem i Burgę. Rola kobiety nie była nam do końca znana, bo nikt się prawie do niej nie odzywał, ona też milczała. A i dzieciak, jak na swój wiek, zbytnim spokojem emanował. Serce podpowiadało, że Mafioso domowym terrorystą był. Ale za późno na rozterki, bo łódź już pruła ciepłe fale. Na brzegu zostały nasze otwarte pokoje, w nich wybebeszone bagaże, pieniądze i dokumenty. Setny tylko westchnął:
- Kluczyki w stacyjce...
- A chuj tam – podpowiedziałem.
Bułgaria - fot.11 Blaszany, z rdzawymi zaciekami kadłub trząsł się targany wibracjami spalinowego silnika. U stóp Kapitana stał pokaźnych rozmiarów pień, czyli biesiadny stół zastawiony piwem. Wśród kiczowatych krajobrazów, pośród gór i zachodzącego w tafli wody słońca, następowała integracja. A Burga wciąż grał. Po godzinie, w półmroku, dobiliśmy do brzegu. Drewniane pomosty wbijające się w zbocze góry prowadziły bezpośrednio na szeroki taras. Mafioso przywitał się wylewnie z drobną, rudą kobietą, przedstawił nas i posadził za stół. Był to półwysep, na który można było dotrzeć tylko łodzią, albo koleją. Żadnych dróg. Dom w którym się znajdowaliśmy był czymś w rodzaju agroturystyki z nastawieniem na zagranicznych gości, szukających natury, ciszy i spokoju. Bo o komfort było tu raczej trudno. Na stole pojawiło się jedzenie, wino i piwo. Zwiedziliśmy stylowy salon z ogromnym kominkiem, w którym imponujące wrażenie robiła ściana obwieszona różnego rodzaju bronią. W tym palną.
- Tylko ostrożnie – ostrzegła gospodyni. - Niektóre egzemplarze są sprawne.
Pojedli my, popili i z trudem zakończyli. To znaczy największe trudności miał Mafioso, bo ilość wypitych trunków dodatkowo potęgowała i tak stromą drogę do łodzi, w której, gdy tylko wpadł, natychmiast zasnął. Wracaliśmy praktycznie po ciemku. Kapitan co prawda zerkał w niebo, ale miał tak silne okulary, że nie sądzę, by w ogóle dostrzegł gwiazdy. Mimo to trafił bez pudła. Ledwie łódź zaszurała o dno, Mafioso się obudził.
Nie było nas ponad trzy godziny. Na tarasie bawił się spory tłumek. Nasz stolik stał wolny, a na nim wszystkie trunki tak, jak je zostawiliśmy. Nie było tylko krzeseł. Ale gdy się pojawiliśmy, kelner szybko zorganizował siedziska. Jednak dalsza biesiada nie miała już sensu. Mafioso drzemał na siedząco, Burga ledwie łypał oczami, a matka z dzieckiem zamawiała taksówkę. Nie było komu rozliczyć się z Kapitanem, więc wzięliśmy to na siebie. Zwłaszcza, że kwoty były prawie symboliczne. Zmyliśmy się po angielsku.
W pokojach wszystko leżało na swoich miejscach. Nawet nasze śmieci.
- I kluczyk w stacyjce... – zdziwił się Setny.

Spaliśmy z Setnym przy otwartym oknie i drzwiach. Żeby choć trochę chłodniej było. Za to do pokoju Longiego nie mogliśmy się dobić, bo chłop zamknął się na trzy spusty.
- Niedźwiedzia się bałeś? - zapytał Setny, gdy w końcu ujrzeliśmy go w drzwiach.
- Sprawa przyzwyczajenia i psychicznego komfortu.
- Pewnie ukradkiem studiowałeś mapę?
- Co wy, padłem jak zabity.
Siedzieliśmy przed budynkiem popijając kawę. Przekrwiony trzasnął drzwiami od magazynku, wsiadł w samochód i pojechał. Pewnie do miasta po zaopatrzenie. Nie było z kim się żegnać. Wydostanie się z ośrodka nie było prostą sprawą. Trzeba było zdjąć metalową bramkę, bo otwierała się do wewnątrz. Longi i ja podjechaliśmy obok schodów. Setny ze swoją lokomotywą nie miał szans by tam się zmieścić. Pocisnął schodami, pod górę. Z powodzeniem.
Po kilkudziesięciu kilometrach zrobiło się płasko i prosto. Dziwnie i nijako. Mijaliśmy ze sporą szybkością miasteczka i wsie, pozdrawiając sporadyczne policyjne patrole. Nikt nas nie zatrzymywał. Dimitrij, ten od myśliwskich psów, poinformował nas, że bułgarska policja nie zatrzymuje. Są zbyt leniwi. Za to gdy zdarzy się wypadek, a tych jest naprawdę sporo, to są bezlitośni. Wtedy odbijają sobie finansowe straty spowodowane własnym nieróbstwem.
Z każdym kilometrem droga stawała się coraz trudniejsza, większy ruch, pierwsze korki. Bywało, że z trudem przeciskaliśmy się pomiędzy długimi sznurami samochodów. Dojechaliśmy w końcu nad Morze Czarne – wisienkę na torcie naszej eskapady. Wreszcie jakaś mieścina ze zjazdem nad brzeg. Zatrzymaliśmy się na wysokiej skarpie, tuż za ciągiem jednorodzinnych domków. Piękny widok, słońce, lekki wiaterek. Obok polanka z mizerną trawą.
- Może tutaj? - zaproponowałem.
- A można?
- Zapytamy tych z domku. Wygląda, że to ich trawnik.
Nikt nie odpowiadał na dzwonek u furtki. Mijały minuty, a temperatura rosła.
- Longi – zaproponowałem – to ty idź teraz się wykąp, a potem się zmienimy.
Miejsce kusiło, ale rozum podpowiadał, żeby jeszcze nie rozbijać obozowiska, bo praktycznie był to trawnik w środku miasta, tyle tylko, że za domkiem. Daremnie wyczekiwaliśmy gospodarzy. Po kilkudziesięciu minutach w obserwowanym ogródku pokazał się chłopczyk. Potem na balkonie dziewczynka. Ubrani byli jakoś zbyt oficjalnie. Zbyt ładnie jak na miejscowe dzieci.
- Ty, Setny. To dom na wynajęcie. Z turystami nie ma co gadać.
- Pogadać można. Ale dla zabicia czasu.
- Jak wróci Longi, to się wykąpiemy i polecimy dalej, wzdłuż brzegu. Na pewno coś znajdziemy.

Bułgaria - fot.12 Woda była gorąca, ale dająca ukojenie. Fale utrudniały odpłynięcie, a chwila nieuwagi groziła podtopieniem. Jedna z takich fal przewróciła mnie i przemieliła, aż majtki zatrzymały się na kolanach. A obok piękne dziewczyny i Setny, robiący fotki swoim wodoodpornym aparatem. Zabawy mieliśmy co niemiara. A powrotna droga na skarpę nie okazała się czymś łaskawym, bo lepki asfalt parzył stopy. Nie dało się wracać boso.
- To co? Dzida?
- Dzida.
I pojechaliśmy. Bez map i nawigacji. Tak, aby po prawej stronie mieć Morze Czarne. Po kilkunastu kilometrach wypatrzyłem oddaloną od szosy tabliczkę z napisem Camping. Wjechaliśmy. Starszy, dystyngowany pan objaśnił:
- U nas miejsc pod namiot nie ma. Ale po sąsiedzku są. Pokażę – podprowadził nas pod płot. - Pojedziecie tą drogą, ale uważajcie. Po prawej stronie będzie zjazd i tam nie jedźcie. Nawet jak będzie was zapraszać taki łysiejący facet z wytrzeszczonymi oczami. Nie dajcie się zwieść. Wysokie ceny, brud, bałagan i poruta. Musicie jechać trochę dalej, i po lewej stronie będzie normalny camping. Tam możecie czuć się bezpiecznie.
I faktycznie, tak było. Po prawej czekał łysiejący facet z wytrzeszczem, machał rękami i krzyczał coś we wszystkich językach świata. Do moich uszu dotarło jakby „zajebiście”. Ale nie byłem pewien. Jak załoga Odyseusza ominęliśmy „syreni” śpiew i skręciliśmy w drogę po lewej. W recepcji siwy dziadek sprzedał nam miejscówki i wjechaliśmy na teren ośrodka. Przejechaliśmy przez długi szpaler straganów, knajpek, barów, publiczną toaletę, uliczkę z campingowymi przyczepami i domkami podobnymi do igloo, by w końcu trafić na polanę z ogromną śliwą, pod którą rozbiliśmy namioty.
Wieczorem przeszliśmy się po czarnym, jak na Morze Czarne przystało, piachu i wykąpaliśmy się. Poznaliśmy też polskie małżeństwo emerytów podróżujące od maja do września kamperem. Na koniec wylądowaliśmy w jednej z knajpek. Czas na kolację. Karta dań. A tam praktycznie wszystko, co można kupić w polskich barach. Nawet piwo, jedna z polskich wiodących marek, sterczała w oszronionych chłodniach. Skończyło się na suchych rybkach z surówką.
Wokół gwar, ruch, jęczące dzieciaki i pierdolona muzyczka, wbijająca się w uszy jak śrubokręt.
- Ale, kurwa, wisienka... – skomentował Setny.
- No – dodał Longi. - Nie pasuje do tego tortu.
- Chłopaki – ni to zapytałem, ni to stwierdziłem. - Jutro spierdalamy do domu...

koniec części drugiej

GALERIA cz.2