ZESTAWIENIE
Termin: 14-23 sierpnia 2013 r.
Uczestnicy: Andryszek, Sowa
Trasa: około 1090 km.
LATARNIK FIEDOFIEJEWICZ
Dochodziła czwarta jak Sowa wrócił do namiotu. Dokończyłem sen i około siódmej byłem na nogach. Nie chciałem przeszkadzać Sowie w odsypianiu nocnych wrażeń i zamiast w jego gratach szukać gazowej kuchenki, przeszedłem się po plaży. Wśród ostrych traw znalazłem niedopalone ogniska, z których wyciągnąłem trochę patyków. Wystarczyło, by zagotować litr wody. Zapach parzonej kawy wyciągnął mojego kompana z namiotu.
- Kurwa, kurwa - zaczął relację. - O mało co bym popłynął na nocny połów suma. Usiadłem w takiej nadbrzeżnej knajpce, gadka szmatka z miejscowymi, zaczęło się od motocykli i zeszło na ryby. Ledwo co się wybroniłem, bo tak byli pijani, że nie wiadomo, kto kogo by złowił.
Wbrew moim założeniom, dość wcześnie wypchnęliśmy się z plaży. Dzisiejsza trasa przebiegała wzdłuż Morza Azowskiego. Jechaliśmy ostrożnie i leniwie, choć nawierzchnia była niezła (nigdy bym nie użył takiego określenia przed przyjazdem na Ukrainę). Mimo to zagapiłem się przed dużym skrzyżowaniem, gdzie stał milicyjny posterunek. Zanim usłyszałem w przerywających słuchawkach komunikat o jeździe w prawo, już jechałem pasem do skrętu w lewo. Jednak zdążyłem Sowie zasygnalizować skręt prawym kierunkowskazem. Widząc to kierujący ruchem milicjant ochoczo sięgnął po podświetlaną pałkę. Byłem szybszy i podniósłszy w kasku szczękę, pokazałem palcem na siebie krzycząc, że mam sprawę. Zatrzymałem się prawie na jego pantoflach.
Podczas pożegnalnej kolacji w turbazie, żona Saszy - wojskowy prokurator, udzieliła nam rady, by w razie czego pytać milicjanta o drogę.
- Jak traficie na durnia, to pokieruje i puści.
- A ty myślisz, że do milicji tylko durni biorą? - oponował Saszka.
- A kto dziś idzie do milicji? - podsumowała.
Teraz była okazja by sprawdzić, na kogo trafiłem. Sowa pojechał prawidłowo i zatrzymał się sto metrów dalej. Ja wyciągnąłem z kieszeni nawigację.
- Od tego upału zgłupiała i albo nic nie mówi, albo każe zawracać.
- Gdzie chcecie jechać?
- Wzdłuż wybrzeża, w stronę Odessy.
- Nie tędy. To podrzędna droga. Najlepiej jechać w prawo i międzynarodówką. Traficie do samego miasta.
- Ale my nie chcemy główną szosą. Lepiej niedaleko morza. Byle w stronę Odessy.
- No toż mówię: do samej Odessy dolecicie międzynarodówką.
Więc trafiłem na durnia. Powinien puścić. I puścił. Najpierw ruszyliśmy zgodnie z jego wskazówkami, a dwieście metrów dalej zawróciliśmy i będąc na innym pasie, ponownie przeskoczyliśmy pechową krzyżówkę i pojechaliśmy po swojemu, wzdłuż Azowskiego.
Założeniem tego dnia była rekreacyjna, niezbyt długa jazda i zakotwiczenie w miarę wcześnie nad morzem, by mieć więcej czasu na plażowanie. Jeszcze przed godziną czternastą wjechaliśmy do letniskowego miasteczka. Wiele straganów, sklepików i ogłoszeń o wolnych kwaterach - jednak nie tego szukaliśmy. Miejscami czułem się jak na Mazurach w połowie lat osiemdziesiątych. Podążaliśmy wzdłuż nabrzeża, aż skończył się asfalt. Znaleźliśmy się na suchej, twardej i wyboistej drodze wiodącej wprost do morskiej latarni. Zsiadłem z motocykla i wszedłem za ogrodzenie. Skierowałem się pod niewielką wiatę, skąd dochodziły dziwne odgłosy.
- Dzień dobry - zacząłem. - Jadę z kolegą motocyklem dookoła Ukrainy i chcielibyśmy rozbić namiot na jedną noc. Możemy tutaj, pod latarnią?
- Ja nie wiem, bo my tu też przejazdem - zaczął krótko ostrzyżony mężczyzna. - Ale zapytamy Fiedofiejewicza. Proszę za mną.
Szliśmy wąskimi alejkami wśród akacji. Minęliśmy studnię, kilka baraków, skręciliśmy obok ceglanego, zapewne pamiętającego carskie czasy budynku i zatrzymaliśmy się pod białą, morką latarnią.
- Ławrientiju Fiedofiejewiczu! - zawołał przewodnik przez uchylone drzwi.
- Czego tam?
- Pozwólcie, mamy gościa.
- A kogo tam niesie?
- Chodźcie, sami zapytacie.
W drzwiach stanął około osiemdziesięcioletni, postawny mężczyzna z siwą głową. Utykał na lewą nogę i miał coś w sobie z Admirała Jego Cesarskiej Mości. Powtórzyłem formułkę z prośbą o pozwolenie na rozbicie namiotu. Fiedofiejewicz patrzył na mnie surowo, sapał i marszczył czoło. Widziałem, że nie ma ochoty na nasze towarzystwo.
- Skąd jedziecie?
- Z Polski.
- Aha - błysnęło mu oko. - W zasadzie nie wolno tu stawiać namiotów, bo to obiekt strategiczny. Ale biorę to na swoją głowę. Postawcie na trawniku, przy drugiej bramie.
- Ja pokażę - zaoferował przewodnik.
Okazało się, że w murowanym budynku obok, mieszkała grupka głuchoniemych dzieci. Przyjechali na wczasy, a krótko ostrzyżony mężczyzna był ich kierowcą. Oprócz niego dzieciom towarzyszyła wychowawczyni - postawna, krótkowłosa blondynka.
Było tylko kwestią czasu, kiedy zjawi się widownia. I się zjawiła. Zanim zdjąłem pierwszy bagaż z motocykla. Dziwna to była publiczność, bo podziwiali pojazdy, dziwili się niektórym sprzętom, a przy tym nie padały żadne słowa. Jak w telewizorze z wyłączoną fonią. Sowa w ramach uatrakcyjnienia pobytu zaproponował dzieciakom przejażdżkę. Odważyły się tylko dwie najstarsze dziewczyny. Za to mały piesek, który wabił się Małysz, miał sporo roboty w pilotowaniu kręcącego się po obiekcie dwukołowego intruza. Zdarł przy tym swoje pieskie gardło.
Do morza mieliśmy około trzystu metrów. Droga wiodła przez wydeptane wśród nadmorskich trzcin i dziko rosnących oliwek ścieżki. Słońce prażyło. Szliśmy w samych kąpielówkach.
- Andryszek, coś cię ugryzło w plecy, czy coś ci rośnie? - zapytał idący za mną Sowa.
- Chyba coś mnie walnęło, ale komarów jakoś tu nie ma - szybko zmieniłem temat.
- Bo jeszcze nie pora.
Na prawie pustej plaży stały stylizowane na tropik parasole. Woda czysta i ciepła. Brzeg łagodnie prowadził w toń i trzeba było sporo się nachodzić po drobnych kamykach, by dotrzeć do głębokości sięgającej pasa. Ani śladu glonów czy innych wodorostów. Kilka razy zażywaliśmy kąpieli.
Znużeni upałem, orzeźwieni morską wodą, a w efekcie wygłodniali - ruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Zakotwiczyliśmy w pobliskim barze. O wyborze zdecydowała prostota wystroju i kuchenne zapachy. Na ścianie wisiała jak za starych, peerelowskich czasów, książka życzeń i zażaleń, a zaraz nad nią fotografia właściciela baru kucającego obok ogromnej ryby.
Zadowoliliśmy się barszczem. Zwykłym, nie ukraińskim. Ale i tak był bardzo smaczny. Do tego klasyczny mielony, surówka i ziemniaki. Niebo w gębie. Zwłaszcza ziemniaki - po kilkunastu dniach napychania się czarnym chlebem. Ciężkie żołądki zadziałały jak nudny, telewizyjny program, więc nie było problemów z zaśnięciem. Nawet szczekający na byle co Małysz nie był w stanie zakłócić nam odpoczynku.
Jeszcze przed szóstą wylazłem z namiotu, bo jazgotliwy piesek oprócz tego że późno się kładł, to wcześnie wstawał. Sowa odsypiał poprzednią noc. Zwinąłem namiot, objuczyłem motocykl, a Sowa chrapał. Dopiero kiedy odpaliłem silnik, wystawił głowę.
- Jedziemy?
- Najpierw wyjdź z namiotu.
To był popis szybkiego zwijania. Ale i tak wszystko na nic, bo okazało się, że późnym wieczorem dojechały z Murmańska dwie dziewczyny i koniecznie chciały się sfotografować z naszymi motocyklami. Sowa cieszył się jak dziecko.
- Ty tak się cieszysz, jakby chciały z nami fotki pstrykać, a nie z naszymi maszynami.
- Ano, faktycznie.
Po zakończonej sesji, długiej rozmowie z kierowcą i wręczeniu latarnikowi Fiedofiejewiczowi charakterystycznej pamiątki w postaci breloczka - latarki, wyjechaliśmy za bramę. Żegnała nas chmara niemych dzieciaków, machających rękami tak żywo, że słyszałem je wszystkie pod kaskiem...
POŻEGNANIE Z AZOWSKIM
Przydrożne stragany otwierały powieki a cypel dopiero budził się do życia, więc w miarę sprawnie wyjechaliśmy na stały ląd. O drodze nie ma co pisać, bo nudna była i tyle. Jedyne urozmaicenie to żądląca osa. Żądliła mnie na raty. W szyję. Pacnąłem ją dłonią odzianą w rękawicę. Nie było to jakieś potworne wydarzenie, bo przeżyłem już osy wpadające przez rękaw pod łokieć. Tym razem było inaczej. Ból zamiast ustępować, nasilał się, aż w końcu zaczęła sztywnieć mi szyja. Nawet nie mogłem sprawdzić, czy nic nie jedzie obok mnie po sąsiednim pasie. Pozostawały tylko lusterka. Może to nie była osa? A może z biegiem lat nabrałem uczulenia? Zatrzymaliśmy się w zakolu stacji benzynowej.
- Co się stało? - pytał Sowa.
- Zobacz, czy mam coś na szyi.
- Masz. Żądło.
Zanim Sowa uwolnił mnie od jadowitej szabelki, kątem oka zobaczyłem dwóch motorowerzystów wjeżdżających pod dystrybutory. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie ich bagaże. Objuczeni niczym wielbłądy, z tobołkami uwiązanymi sznurkami, menażkami, garnkami i namiotami. Dwa chińskie motorowery, jeden 125, drugi 50 cm sześciennych, ledwie wystawały spod turystycznego ekwipunku.
- Skąd jedziecie?
- Z Krymu.
- A dokąd?
- Na Donieck.
- Ile to będzie?
- Ze trzysta w jedną stronę.
- Ile czasu wam zejdzie?
- Ech, z kolegą mamy po dwa tygodnie urlopu. Tydzień na podróż w obie strony i tydzień na wczasy.
Chłopaki w moim wieku, a może starsi, więc trudno tu mówić o młodzieńczym zapale. Ciuchów motocyklowych prawie wcale, kaski mizerne, na nogach tenisówki i nieśmiertelne klapki. Sprzęt turystyczny prosty, wręcz prymitywny. I właśnie dlatego w naszych oczach wzbudzali autentyczny podziw.
- No, kurwa - pokręciłem głową. - A myśmy się mieli za twardzieli...
Pogadaliśmy jeszcze trochę, wymienili doświadczeniami, zwłaszcza o wyborze miejsc pod namioty i metodach rozpalania ogniska. Sowa skopcił ze trzy papierosy, moja szyja odtajała i byliśmy gotowi do jazdy.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zaintrygowały nas pozawieszane kolorowymi firanami stragany. Spod zwiewnych zasłon prześwitywały sznury suszonych ryb. Sporo ciężarówek przy nędznie wyglądającym barze z napisem „soljanka” podpowiadało, że musi tu być smacznie. Zatrzymaliśmy się. Po raz pierwszy spróbowałem prawdziwej soljanki i z miejsca wpadłem w zachwyt. Przepytałem na tę okoliczność kucharza. Składniki proste, dostępne w Polsce. Do powtórzenia, o czym przekonałem się miesiąc później.
Dalsza droga przeleciała bez historii. Minęliśmy kolejne miasto - jedno z ostatnich nad Morzem Azowskim, więc trzeba było rozejrzeć się za obozowiskiem. Nawigacja wyprowadziła nas na peryferia, za oblężony przez wędkarzy most, gdzie na rozległym i płaskim terenie rozłożyła się kolejna turbaza. Jednak daleko jej było to tej pod Ługańskiem. Królowały tu domki z prawdziwego zdarzenia, był bar, salon gier i portier sprzedający przez okienko bilety. Od niego dowiedzieliśmy się, że na terenie ośrodka jest polskie małżeństwo z dzieckiem.
Postawiliśmy namioty pod rozłożystą oliwką, niedaleko dziwnej, stalowej konstrukcji, która później okazała się zmechanizowanym koszem chroniącym śmieci przed grzebiącymi mewami. Zrobiliśmy drobną przepierkę w rynnie z bieżącą wodą. Sowa położył się do drzemki, a ja poszedłem szukać Polaków. Po stu metrach znalazłem samochód z krakowską rejestracją. Spod namiotu dochodził kobiecy głos karcący dzieci.
- Nie jedz tego!
- To co mam jeść?
- Ryby.
- Ile można?
- Zobaczysz, jak wróci ojciec, to z wami pogada!
Cicho przyszedłem, a jeszcze ciszej oddaliłem się od wrzaskliwego namiotu. A na cóż mi się mieszać w zwykłe, polskie sprawy? - pomyślałem. - Nie brak mi telewizji, radia, wiadomości, to i odpuszczę sobie rodzinną kłótnię.
Wlazłem do morskiej wody - jeszcze czystszej i cieplejszej niż ostatnio. Plaża nieco bardziej kamienista niż pod morską latarnią, ale i tu panowały podobne pustki i cisza. Brzeg łagodny i długi. Chciałem dojść do głębokości sięgającej szyi, ale po pół kilometrze zrezygnowałem. Miałem wrażenie, że mógłbym po dnie dostać się do Rosji. Ostre kamyki utrudniały wyjście na brzeg, ale potraktowałem to jak masaż dla strudzonych stóp. Wróciłem do namiotu. Sowa kończył drzemkę.
- Może coś zjemy? - zapytałem.
- Ale najpierw zajrzyjmy do tego baru, na plaży.
Zaszliśmy do pustego baraku z dykty, który najwidoczniej czekał na wieczornych gości z dyskoteką. Ciemny bar z półkami zastawionymi tylko napojami nie zachęcał do pozostania, jednak Sowa nie tracił nadziei. Poszedł na zaplecze, skąd wrócił z grubym facetem o wyglądzie Cygana.
- To Azer. Zaprowadzi nas do syna.
Za krzakiem, nieopodal baru stał prymitywny, gliniany piec, przy którym uwijał się na oko dwudziestoletni syn Azera. Ojciec zagadał do niego w niezrozumiałym dla mnie języku, potem powiedział coś do Sowy. Sowa pokiwał głową i zwrócił się do mnie.
- Za dziesięć minut będzie.
- Co będzie?
- Samsa.
- Salsa? Ja tańczyć nie lubię.
- Nie salsa, tylko samsa. Kurwa, kurwa.
- Sam zatańczysz.
- E tam. Wpierdalać będziesz, aż miło.
No i Sowa się nie pomylił. Wpierdalałem. I było miło.
Wieczorem zerwał się wiatr, ale jakoś udało się zagotować wodę. Odnalazł nas Polak z Krakowa - ten, który miał pogadać ze swoimi dziećmi na temat jedzenia ryb. Nie wiem czy z nimi gadał, bo z nami na pewno. Podróżowali drugi tydzień z rodzinką. Podobno kiedyś jeździli nad Morze Czarne, ale od kilku lat zmienili upodobania.
- Tam już ceny inne, miejsca mało, za to dużo turystów, a Rusków jeszcze więcej - skwitował.
Potem pogapiliśmy się w nienaturalnie rozgwieżdżone niebo i położyliśmy się spać. Szybko zasnąłem, wiatr się wzmagał, więc niczego nie słyszałem oprócz szarpiących namiot podmuchów. Aż do rana...
PODODESSKA GOŚCINNOŚĆ
Obudził mnie odgłos znany z kreskówek i filmów. Rozespany nie mogłem skojarzyć kto tak jarmolił o świcie. Wysunąłem się ze śpiwora i wystawiłem głowę. Niedaleko namiotu stał zdziwiony osioł. Zdziwiłem się i ja.
Dzięki temu już kwadrans po siódmej byliśmy gotowi do drogi. Na chwilę przed odpaleniem motocykli podjechała parka maksi-skuterem na białoruskich numerach. Pokrótce opowiedzieliśmy ubiegłoroczne wojaże dookoła ich kraju. Dziwili się, że znaleźliśmy coś w tym interesującego.
- My po Białorusi nie jeździmy. A co tam oglądać?
- Nie dla oglądania, a dla poznawania ludzi jeździmy.
- E tam. Nic szczególnego.
- Zależy kto czego szuka. A teraz gdzie jedziecie?
- Na Krym.
- Wszystko jasne.
- A wy?
- Na Zakarpacie, wzdłuż granic, do Polski.
- Opuszczacie Krym? Tam fajnie.
- Zacytuję ciebie: e tam, nic szczególnego.
- No tak, zależy kto czego szuka...
Ty, to gdzie dziś lecimy? - zapytał Sowa kiedy zostaliśmy sami. - Przedwczoraj temu milicjantowi mówiłeś, że do Odessy.
- No co ty się pytasz? Przecież nie wiem gdzie jedziemy. Robimy kółko po Ukrainie, i tyle. Odessę trzeba ominąć.
- No. W zeszłym roku tam byłem. W mieście poligon zamiast dróg.
- To postawie kropkę za Odessą i pojedziemy na GPSa.
W tym momencie dostałem smsa od żony. „Zajedziecie do Nowogradowki? Bo Agnieszka pyta”.
- Aha, zmiana planów. Dziś postawimy kropkę w konkretnym miejscu.
- Czyli gdzie?
- W Nowogradówce.
- A co tam jest?
- Ciotka licealnej koleżanki mojej żony.
- Jakaś rodzina?
- Nie.
- To czego tam?
- A co nam? I tak po drodze. Zalecimy na chwilkę, przekażemy pozdrowienia i pojedziemy dalej.
- No dobra.
Droga znowu mijała bez przygód. Znośna nawierzchnia, sporo milicyjnych patroli, ale jechałem trzymając się przepisowych prędkości, więc nudno było. Nie licząc nieoczekiwanych postojów połączonych z poszukiwaniem części sowiej garderoby, bo od kilku dni z powodu upałów Sowa nie jeździł w kurtce, tylko w samym buzerze. Plastikowa zbroja upodabniała go to torreadora, ale zdarzało się, że w motocyklowym pędzie coś się odpinało. A może celowo sam coś odpinał, bo za każdym razem wypalał papierosa. Mój stosunek do tytoniowych przerw był mu dobrze znany.
- No to jedź, dogonię - zawsze słyszałem tę samą odpowiedź.
Bywało, że wyprzedzał mnie, podpalał papierosa i zamiast tekstu o jeździe i doganianiu - machał rękami jakby odganiał pszczoły.
Po drodze zatrzymywaliśmy się obok owocowych kopców. Przy niektórych stały wybebeszone mikrobusy, robiące za pomieszczenia magazynowo-socjalne. Pomimo że były to kompletne wraki, każdy z nich posiadał rejestracyjne tablice. Pod jednym z takich straganów zrobiliśmy popas z melonami w roli głównej. Rzeczywiście - smak tutejszych owoców niewiele miał wspólnego z towarem kupowanym w Polsce, zwłaszcza w supermarketach. Siedzieliśmy w cieniu drzew rozkoszując się soczystym miąższem świeżych melonów. I było fajnie.
Odessa rzeczywiście miała kiepskie drogi, choć wbiliśmy się w nią najwyżej na trzy kilometry i wyjechaliśmy na peryferiach, opuszczając przy brunatnych, rybnych stawach, ciągnących się po horyzont. Potem kilkanaście minut szarpaniny i byliśmy w Nowogradowce. Wieś długa, zadbana, z kolorowymi płotami i studniami zwieńczonymi drewnianymi ozdobnikami. Zatrzymaliśmy się w centralnym punkcie, czyli pomiędzy autobusowym przystankiem a sklepem. Wyciągnąłem świstek papieru, na którym miałem zapisane nazwisko poszukiwanych.
- Kuźmiczuk - odczytałem. - Przepraszam, znasz Kuźmiczuków z tej wsi? - zapytałem siedzącego na przystanku nastolatka.
- Jak?
- Kuźmiczuk.
Młodzieniec zastanawiał się, rozglądał, myślał.
- Nie, ale ojca zapytam - i wskoczył do sklepu. Po chwili wyszedł z mężczyzną o wyglądzie kryminalisty.
- Kuźmiczuk? - zapytał.
- No, Kuźmiczuk - jeszcze raz odczytałem z kartki.
- Daj to, sam przeczytam.
- Ale tam polskie litery.
- Nie szkodzi.
Patrzył w biel papieru i skrobał się paznokciem po nieogolonej brodzie.
- Kuźmiczuk, Kuźmiczuk... Takie tu nie mieszkają. Ale Kuźmianiuki są.
- To może źle zapisałem? Przez telefon dyktowali. A rodzinę w Polsce mają?
- Tu co drugi ma u was rodzinę.
- A gospodarstwo u nich jest?
- Oj, jest! I to duże!
- To pewnie oni.
- No, Gawryła - zwrócił się do syna. - Dawaj motoryłkę. Pokażemy.
Chłopak wskoczył za sklep i przyprowadził chiński motorower.
- Ty kierujesz - rozkazał chłopcu. - Ja dziś piłem.
- A co ty tata się wygłupiasz?
- Cicho, niech goście wiedzą, że u nas też Europa!
Zatrzymaliśmy się przed solidną, metalową bramą. Przewodnik wszedł na podwórze i zaanonsował.
- Irena! Goście z Polski przyjechali.
Naszym oczom ukazała się kobieta żywo przypominająca koleżankę mojej żony. O pomyłce nie mogło być mowy.
- Dzień dobry - zacząłem od razu po polsku. - Przywozimy pozdrowienia od pani Anastazji z Prabut.
- Oj - Irena załamała ze wzruszenia ręce. - A toż mi dopiero niespodzianka. Wjeżdżajcie na podwórze - otworzyła bramę nie zastanawiając się ani chwili.
Wjechaliśmy.
- Męża jeszcze nie ma. Z owocami na targu w Odessie, ale niedługo powinien wrócić. Chodźcie za mną, zaraz coś zrobię do jedzenia - prowadziła przez alejkę obwieszoną ciężkimi kiściami winogron.
Minęliśmy kopczyk arbuzów, potem melonów i dyń. Leżały na podwórku, niczym u nas ziemniaki. Robiło to na nas wrażenie. Weszliśmy do murowanego, obrośniętego winem budynku, w którym panował przyjemny chłodek.
- Tu się rozbierzecie, tu macie umywalkę i łazienkę, a potem tutaj usiądźcie - zarządziła. - Ja na chwilkę wyskoczę do kuchni. Poczekajcie moment.
Zanim się z grubsza oporządziliśmy, na stole stanęła pięknie pachnąca potrawka z dużą ilością warzyw. Do tego własnej roboty kompot i chleb. Niebo w gębie. Po posiłku usiedliśmy w cieniu przy kawie.
- Pani Ireno - zapytałem. - Czy gdzieś niedaleko jest miejsce, gdzie moglibyśmy na noc postawić namioty? Najlepiej nad wodą...
- A cóż my takiego narobili? - pani Irena zrobiła wielkie oczy. - Czemuż to nie chcecie zanocować pod naszym dachem?
- Ależ skąd, pani Ireno! Wręcz przeciwnie. Chętnie byśmy spędzili noc pod dachem, ale nie wiemy, czy to nie będzie dla was kłopot?
- No co też! Chociaż remont robimy i jest trochę bałaganu, bo gospodarczy chcemy przerobić na letni dom, to miejsca u nas dużo i się pomieścimy.
- Coś mogę pomóc - zaoferował Sowa. - Jestem budowlańcem.
- A to Saszkę trzeba pytać, bo on tam robi.
Poszliśmy do remontowanego budynku. Niestety, Sowa musiał powstrzymać dobroczynne instynkty, bo Sasza zdecydowanie odmówił pomocy. Wróciliśmy do relaksującego wysiadywania w cieniu przy aromatycznej kawie. Później gospodyni oprowadziła nas pod obejściu pokazując różne uprawy. Kiedy zapytałem o ziemniaki, odrzekła:
- Małe pole pod kartofle dajemy, bo u nas zbiory dwa razy w rok.
- A co to?
- Ajwar.
- Aha - przytaknąłem skwapliwie, choć po raz pierwszy w życiu taką nazwę słyszałem.
Na podwórze wjechał samochód.
- O. I Paweł wrócił - powiedziała Irena witając męża.
Z auta wysiadł postawny mężczyzna. Uścisnął nam dłonie i tak samo jak żona ucieszył się z naszej wizyty. Pogadaliśmy o samochodach, motocyklach, drogach i krajobrazach. Potem znów usiedliśmy za stołem. Dzień powoli się kończył, więc przystąpiliśmy do kolacji. Stół ustawiliśmy w przedpokoju, gdzie był najlepszy ruch powietrza i zupełnie nie było czuć letniego skwaru. Dołączył do nas remontujący gospodarczy budynek Sasza.
- To normalny człowiek - zaczęła Irena. - W robocie nie pije. Nie to co Walik. Wzięliśmy go do zasypywania dziur w drodze. Na początku pchał taczkę, a po godzinie taczka jego ciągnęła.
- A jutro gdzie jedziecie? - zapytał Paweł.
- Na Zakarpacie. Trasy dokładnie nie znamy, bo prowadzi nawigacja.
- Nawigator źle pokieruje. Tam teraz objazdy. Na zwyczajnej mapie pokażę.
Nie oponowałem. Usiedliśmy na kanapie, założyliśmy okulary i Paweł rozpostarł kartograficzną płachtę.
- Na początku droga będzie dobra, ale tutaj skręcicie w lewo. Wjedziecie do miasteczka. Tam przy głównej ulicy będzie dużo handlarzy. Miniecie kilka przecznic, i przy babie z kolorowymi torbami skręcicie w prawo.
- A jak będzie słaba pogoda i baby nie będzie?
- Będzie. Ona zawsze jest.
Otrzymaliśmy dokładne wytyczne co do nawierzchni, milicyjnych patroli, pogody i wzniesień. Potem Irena posłała nam w największym pokoju. Przyjemnie było położyć się w pościeli, z poduszką pod głową. Monotonne tykanie domowego zegara szybko nas uśpiło.
PIERWSZE RYBY
Wstaliśmy równo z gospodarzami. Irena szybko przygotowała śniadanie, które zaraz zjedliśmy, bo Paweł lada moment ruszał na targ do Odessy. Wyściskaliśmy się na pożegnanie jak byśmy byli najbliższą rodziną. No i zaczęła się droga. Rzeczywiście, jak wczoraj mówił Paweł, minęliśmy miasteczko z główną ulicą obstawioną handlarzami i babę z kolorowymi torbami. Skręciliśmy za nią w prawo. Z każdym kilometrem droga stawała się coraz gorsza. Chwilami całkiem ginęła i Sowa musiał jechać na zwiad by sprawdzić, czy dam radę przebrnąć po kamienistych koleinach. Na szczęście, przy odrobinie zdrowego rozsądku, udawało się pokonać różne niespodzianki nie zawracając z wyznaczonej trasy. Wreszcie po kilkudziesięciu kilometrach udręki dotarliśmy do malowniczego miasteczka w dolinie, gdzie Sowa stwierdził, że ma mało powietrza w przedniej oponie. Zatrzymaliśmy się pod złotym pomnikiem Lenina, naprzeciwko sklepu „Dobrobyt”. Poszedłem do banku wymienić trochę dolarów. Nie było kolejek, musiałem tylko pani w okienku pokazać paszport. Dostałem hrywny i wróciłem do obstawionego przez wianek gapiów Sowy. Padały tradycyjne pytania i szablonowe odpowiedzi. Ludzie przychodzili i odchodzili, tylko niski dziadek z ręką na temblaku długo od nas nie odstępował.
- A jak się tam u was żyje? - zapytał mrużąc w słońcu oczy.
- Ot, pomaleńku, jak u was.
- Na pewno nie jak u nas.
- Nie narzekajcie, nawet sklep z „dobrobytem” macie - wskazałem na szyld.
- Tak, i bar zamykany na klamkę, bo na zamek miasta nie stać.
- Za to piękne i urodzajne ziemie, aż po horyzont...
- I co z tego? - przerwał agresywnie. - Jak banda młodego Janukowycza kradnie wszystko z pola.
- Jak to?
- A tak. Jedzie sotnia kombajnów, sześć do dziesięciu, patrzą, jak dobre pole to wjeżdżają, koszą, pakują na przyczepy i odjeżdżają. I zrób im coś. Tylko spróbuj.
- Niemożliwe.
- A co wy tam wiecie - dziadek zakręcił się na pięcie i odszedł.
Nie chciało nam się w to wierzyć, ale słyszeliśmy podobne opowieści wcześniej, w różnych rejonach Ukrainy i braliśmy je ja wymysł zbiorowej wyobraźni. Jednak coś w tym musiało być, skoro różni ludzie, różne miejsca - a opowieść ta sama.
Kiedy tylko Sowa uporał się z ciśnieniem w oponach, wyjechaliśmy za miasteczko. Zatrzymaliśmy się na moment, by opróżnić pęcherze. Przed nami rozpościerał się górski krajobraz trochę przypominający Bieszczady. Jezdnia fatalna, ale urzekające krajobrazy. Trudno było na nawigacji wypatrzeć jakiś większy akwen, więc zdecydowaliśmy się na poszukiwania większych strumieni.
- O, patrz - wskazałem na monitor GPSa. - Tu w dole powinien być strumyk, a potem jakaś woda. Może małe jezioro, albo większy staw. Tylko zjazd kiepski - patrzyłem na stromą, pokrytą luźnymi kamieniami drogę.
- To ja sprawdzę jak jest dalej - Sowa ochoczo zjechał z głównej szosy i zniknął na krzakami. Długo słyszałem silnik jego motocykla. Po kwadransie wrócił.
- Tylko ten zjazd jest taki, potem gładko wyschniętą drogą, nawet łąkami da się jechać, aż do stawu.
- Żadnego błota, ani pisaku?
- No co ty, lepiej niż po tych asfaltowych dziurach.
- Dobra.
Ostrożnie stoczyłem się krawędzią niebezpiecznego zjazdu, trzymając się strony z mniejszą ilością kamieni. Potem turlałem się za Sową po rzeczywiście wyschniętych ścieżkach wśród traw. Minęliśmy łagodne zbocze z krowami i po kilometrze stanąłem przed niewielką strugą przecinającą całą połoninę. Szeroka na pół metra, głęboka na dwadzieścia centymetrów, no i mokra, czyli z błotnistymi brzegami rozdeptanymi przez krowy.
- Kurwa - wrzasnąłem zdejmując kask. - Miało nic nie być, tylko suche ścieżki - wyłączyłem silnik.
- No i nic nie ma, bo co to jest? Taka nitka? Dasz radę.
- Ty mi nie pierdol, że dam radę! - gotowałem się coraz bardziej. - Skąd możesz wiedzieć że dam radę, skoro ja sam tego nie wiem? To ja znam swój motocykl i swoje możliwości, to ja wyjebałem się na podobnej kałuży w lesie. Jesteśmy w głębokim zadupiu, nie mam ubezpieczenia, mam tylko - jak na te warunki - za ciężki i jak dla mnie - za wysoki motocykl, a ty mi mówisz, że dam radę. Miało nic nie być!
- Nie myślałem, że to będzie dla ciebie taki problem.
- Kurwa, to nie ten strumyk jest problemem, tylko to, co mówiłeś. Mieliśmy dojechać nad wodę bez przeszkód. Gdybym wiedział, nie pojechałbym. A teraz mam ponosić zbędne ryzyko. Powtarzam: zbędne! Bo kurwa, tyle dookoła pięknych miejsc, a ty mnie ciągniesz chuj wie gdzie i ja muszę się teraz gimnastykować - wyciągałem już rękę w stronę kluczyka by odpalić motocykl, kiedy Sowa zaoferował:
- No dobra, chodź przepchniemy.
- A chuj tam - pomyślałem - wpakowałeś mnie tutaj, to teraz pchaj. I pomimo że faktycznie mogłem przejechać ten strumyk, pozwoliłem Sowie upaćkać się w błocie. Taka ze mnie złośliwa szuja.
Nad stawem, przy szałasie skleconym z desek urzędował mężczyzna w średnim wieku, a obok niego kręciło się dwóch nastolatków.
- Możemy postawić namioty nad wodą? - zapytał Sowa.
- A stawiajcie, najlepiej tam dalej - wskazał zieloną polanę. - Ryby też możecie łowić.
Rozbijanie obozowiska szło nam sprawnie, ale odbywało się z zupełnej ciszy, co było efektem mojej niezbyt wyszukanej tyrady pod adresem Sowy.
- Słuchaj - zacząłem pojednawczo. - Ja wiem, że wolałbyś swoim motocyklem jeździć po bezdrożach, że dla ciebie jadę za wolno, dlatego proponuję, byśmy jutro wyznaczyli metę, do której każdy z nas pojedzie swoją drogą i swoim tempem.
- No co ty. Nie wygłupiaj się.
- Posłuchaj: ty się męczysz i poświęcasz, bo jedziesz pomału i nieciekawymi drogami, ja się poświęcam, bo jadę szybciej niż jechałbym sam, w dodatku pcham się w dziury w które sam bym nie pojechał, więc pytam: po jaki chuj mamy się poświęcać, skoro to ma być relaks? Ty masz nawigację, ja mam nawigację, ustalimy punkt spotkania i zrobimy eksperyment. Jak się spodoba, to będziemy tak jechać, a jak nie, to wrócimy do obecnego systemu.
- No, nie wiem. Jak chcesz.
- A jak już będziemy w Polsce, to ci powiem dlaczego aż tak bardzo nie chcę zbędnego ryzyka. Może zrozumiesz, dlaczego tak się wkurwiłem.
- Dobra.
Rozpaliłem ognisko, zaparzyłem kawę, a Sowa w tym czasie przygotował zanętę. Zarzucił wędkę. Po chwili przyszedł właściciel stawu.
- Gawryła - przedstawił się.
- Może kawy? - zaproponowałem.
- Chętnie.
- A ty tam nie machaj tym bacikiem - rzucił w stronę Sowy. - Nic w tym miejscu nie złapiesz. Chodźcie ze mną.
No i poszliśmy z parującymi kubkami w stronę szałasu. Na skarpie siedziało dwóch wcześniej widzianych młodzieńców.
- Całą noc tak pilnujecie? - zapytałem.
- Różnie bywa.
- Kłusowników dużo?
- E tam. Ci dwaj to najwięksi kłusownicy.
Chłopcy zaśmieli się.
- Co tak rechoczesz jeden z drugim? - zapytał Gawryła. - Zapomniałeś jak cię ojciec do mnie wyprawił? Zaraz na początku, jak tylko zacząłem hodowlę - zwrócił się do nas - te dwa pacany co noc podbierali mi rybę. Złapałem tego z białym łbem, zawlokłem do ojca i mówię, że jak jeszcze raz mi któryś w łapy wpadnie, to obrzyna wyciągnę, łeb odstrzelę, dupę kamieniem obciążę i na dno stawu posadzę. Będą wtedy mieli ryby do oporu. A wszyscy w okolicy wiedzą, że w tych sprawach żartów ze mną nie ma. No i ojciec powiedział, żebym ich do siebie wziął, do pilnowania. I odkąd ich blisko siebie trzymam, żaden kłusownik tu się nie zbliża.
Sowa złowił małego karpia i jeszcze mniejszego karasia. Na koniec zaczepił haczykiem o trzciny, więc jeden z pomocników Gawryły popłynął łódką na odczepiny. Połów był tak marny, że karp wrócił do stawu, a karaś trafił w kocie pazury. Kolację zjedliśmy po ciemku, bo na gawryłowych opowieściach czas szybko upłynął.
- Możecie spać spokojnie. Jak mówiłem, mam w pogotowiu obrzyna i dwóch hartów do pomocy - wskazał na chłopaków. - Będziecie pod dobrą opieką.
- No to dobranoc.
- Dobranoc.
Poranna mgła unosiła się jeszcze nad wodą, kiedy Gawryła wypłynął ściągać sieci. Siedzieliśmy z Sową na stromej skarpie słuchając jego przekleństw poprzedzających wrzucanie do łodzi jakichś dysków. Wyplątywane z siatki krążki dudniły głucho o dno łodzi, Gawryła przesuwał się o kilka metrów i rytuał się powtarzał. Po pół godzinie podpłynął do nas.
- A to skurwysyny - wskazał na dno łodzi. - Siły na nich nie ma.
Na dnie, wśród niewielkich ryb, leżało pięć żółwi. Przewrócone na plecy niezdarnie przebierały nogami.
- Czekają na gotowe. Jak tylko ryba wejdzie w sieć, podpływają i mają wygodną wyżerkę - Gawryła podniósł karasia z obgryzionym bokiem. - Gorzej niż z kłusownikami, bo nie ma jak postraszyć.
Dla uspokojenia nerwów Sowa poczęstował Gawryłę papierosem i ruszyła gadka o rybach, grzybach i babach. A że jeden i drugi lubił pogadać, spokojnie dopiłem kawę i zwinąłem swój namiot. Objuczyłem motocykl i określiłem docelowy punkt - a ci dwaj dalej gadali. Odpaliłem silnik i Sowa dopiero wtedy oprzytomniał.
- Kurwa, kurwa, zaczekaj.
- A co ja będę czekać? I tak jedziemy osobno. Ty polecisz na skróty, i tak będziesz wcześniej ode mnie. Tutaj masz koordynaty. Na wszelki wypadek zapisałem na kartce, gdyby coś ci przypadkiem „samo” się skasowało. Punkt wyznaczyłem przy moście nad Dniestrem. Zajebista rzeka, nie sposób przegapić.
- Nie znasz mnie jeszcze...
- No dobra. Jak by co, ślij SMSa. Na każdym postoju sprawdzę komórkę...
TŁUSTE OGNISKO
Wczorajszą kość niezgody, czyli błotnisty strumyk pokonałem bez najmniejszego problemu i lekko ślizgając się po luźnych kamieniach wyjechałem na szosę. Skręciłem w prawo i po kilkunastu metrach zatrzymałem się. Odczekałem kwadrans na Sowę. Pomachaliśmy sobie na pożegnanie i pojechaliśmy w różnych kierunkach. On miał wytyczoną trasę krótką, a ja zwykłą, czyli dalszą - z teoretycznie lepszą nawierzchnią.
Poruszałem się swoim tempem mijając malowniczo położone wioski z przystankami autobusowymi ozdobionymi rzeźbami z piaskowca. Pogoda sprzyjała relaksacyjnej jeździe, więc korzystałem z uroków bezstresowego podróżowania. Około dziesiątej zatrzymałem się w niewielkiej wiosce przed sklepem. Akurat trwała dostawa towaru. Wszedłem, zagadałem z młodym ekspedientem, kupiłem chleb, ser i maślankę. Przed sklepem usiadłem w cieniu rozłożystego drzewa i zacząłem jeść. Po kilku minutach podszedł mężczyzna w średnim wieku z bochenkiem chleba pod pachą.
- A ty z Polski?
- Tak.
- To chodź, coś ci pokażę.
Podeszliśmy do zielonego obelisku z okolicznościową tablicą.
- To nasz pomnik, z nazwiskami ofiar drugiej wojny światowej.
- Te nazwiska to mieszkańcy waszej miejscowości?
- Tak. Ale widzisz te dwa na dole środkowej kolumny?
- Makarewicz.
- Właśnie. Bracia. Jeden był w partyzantce, a drugi w sowieckim wojsku.
- Jak zginęli?
- Rozstrzelani za dezercję.
- Jak to?
- Chcieli razem uciec do polskiego wojska, tego spod Lenino.
- Scenarzysta by czegoś takiego nie wymyślił.
- Oj, niejedna tu taka historia, że do dziś pojąć trudno.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, pogadaliśmy i ruszyłem dalej. Po godzinie zrobiłem jeszcze jeden postój pod szpitalnym płotem, pomalowanym wapnem tylko od strony ulicy. Zjadłem dwa serki w czekoladzie, popiłem owocowym sokiem i znowu pogadałem z pracownikiem szpitala pchającego chybotliwy wózek. Rozmowa była zwyczajna, o motocyklach, podróżach i klimacie. Nic szczególnego, ale budująco i sympatycznie.
Kilka minut przed czternastą z daleka zobaczyłem Dniestr, jednak nie dane mi było dojechać na most, bo nawigacja nieoczekiwanie poprowadziła nad ogromną dziurę - coś w rodzaju kopalni odkrywkowej. Z trudem zawróciłem wśród wzbijających biały kurz ciężarówek i pojechałem na czuja. Po kilku minutach znalazłem wielki most i wysuszone klepisko na którym się zatrzymałem. W chwili kiedy sprawdzałem komórkę, otrzymałem SMSa od Sowy z informacją, że on też jest koło tego mostu. Zadzwoniłem.
- No właśnie zsiadłem z motocykla - opowiadał. - Tu fajne miejsce, tylko nie wiem, czy wolno namioty stawiać. I dojazd nie jest zły.
- Nie taki jak ostatnio? Podjedź na most, nie będziemy się szukać.
- Dobra.
Koło mnie zatrzymała się ogromna ciężarówka załadowana po brzegi jakimś kruszywem. Z kabiny wyskoczył drobny blondyn z wytatuowanymi rękami.
- Zgubiłeś się? Pomóc w czymś?
- Nie. Do kolegi dzwoniłem. Zaraz tu podjedzie.
- Niezły kawał drogi przejechaliście - powiedział zerkając na rejestracyjną tablicę mojego motocykla. - Pasza jestem. Zostajecie na dzisiaj?
- Nie wiem czy tu wolno stawiać namioty?
- Pewnie że tak. Fajne miejsce. Rozbijajcie się, a ja wieczorem podjadę z moim bratem. Też jeździmy motocyklami. Pogadamy.
Zjawił się Sowa.
- O bladź, ale maszyna - zareagował Pasza na widok sowiego motocykla. - Stawiajcie obóz i do wieczora. Muszę lecieć, bo szef mnie widzi na GPSie - i odjechał.
- No i jak było? - zapytałem Sowę.
- Kurwa, kurwa, fajnie, ale jutro razem jedziemy. W dwóch miejscach myślałem że się wyłożę i nie było nikogo, kto by pomógł.
Postawiliśmy namioty w cieniu oliwnego drzewa. Na rozległej polanie nie byliśmy jedynymi mieszkańcami. Koczowały jeszcze dwie rodziny i grupa wędkarzy. W dole rozpościerała się malownicza zatoka z kamienistym brzegiem.
- Ty? - zapytał Sowa. - Skoro wieczorem będziemy mieli gości, to wyskoczę do miasta i kupię jakiegoś mięsa. Upieczemy, poczęstujemy chłopaków a co zostanie, będzie na drogę.
- Dobry pomysł. Jedź, a ja rozpalę ognisko.
Kiedy wrócił z zakupami, kawa już był gotowa. W czasie, kiedy Sowa zajmował się przyprawianiem mięsa, jak poszedłem się wykąpać. Żałowałem, że wybrałem się bez butów, bo kamienie zalegające plażę nie dość że parzyły stopy, to miały ostre krawędzie. Za to woda była czysta i ciepła - zupełnie jak nie w rzece. Po naprawdę przyjemnej kąpieli z niemałym trudem wydostałem się z kamienistej plaży i dotarłem do naszego ogniska. Sowa złożył wędkę, zrobił zanętę i poszedł na ryby. Usiadłem na mój oklejony taśmą stołek i wylądowałem na ziemi. Nadwyrężony pierścień pękł i siedzisko w jednej chwili stało się zieloną szmatą z trzema rurkami. Odwiesiłem je na krzak i położyłem się na plandece. Z braku lepszego zajęcia zapadłem w błogą drzemkę. Wyrwał mnie z niej warkot motocyklowego silnika. Pod nasz namiot podjechał sportowy turystyk. Pasza siedział z tyłu.
- To Romik, mój brat - przedstawił kierowcę.
Sowa już wrócił z dokarmiania ryb i nadziewał mięso na patyki. Zaczęła się gadka o motocyklach. Padały terminy, dane techniczne i ceny. Sowa starał się uchylić naszym gościom nieba.
- Mamy swoje forum - pochwalił się. - Tam możesz zadać dowolne pytanie. Andryszek, jaki jest adres naszego forum? Weź, zapisz chłopakom.
Udałem, że nie słyszę.
- Ja ten silnik spróbuję Tobie załatwić - dalej obiecywał. - Podaj swój e-mail. Andryszek, weź zapisz Romika e-mail.
- A ciebie analfabetyzm dopadł? - lekko się zirytowałem. - Podaj adres, zapisz adres. Sam pisać nie umiesz?
- Myślałem, że Sowa z adiutantem jeździ - zażartował Pasza.
- On pewnie też tak myśli - mruknąłem.
W tym czasie mięso zsunęło się z patyka i wpadło do ognia. Wszyscy rzuciliśmy się ratować. Po szybkiej akcji sytuacja została opanowana. Znów gadki o motocyklach, częściach i cenach. Znów mięso wpadło do ogniska. Znowu wyciąganie spopielonych skwarek. Niewiele już z tego zostało. Właściwie chipsy.
- Tak normalnie, to my ogniska drewnem palimy - wyjaśniłem. - Tylko dziś wyjątkowo mięsem.
- Ale za to jak się dobrze pali - podchwycił Pasza.
Nasi goście nie dali się namówić na degustację tego, co zostało.
- Jutro rano do was przyjadę - powiedział Romik. - Zabiorę was na śniadanie.
- Nie myśl, że u nas tak zawsze - tłumaczył się Sowa. - Mamy co jeść, nie róbcie sobie kłopotu.
- A jakiż tam kłopot? Po drodze zajedziemy pod mój sklep i coś przekąsimy.
Kiedy goście odjechali, Sowa zmienił wędkarski zestaw i podszedł na nocny połów. Ja zaległem snem sprawiedliwym.
Zwijałem namiot, Sowa chrapał, poranna rosa wysychała, kiedy pod nasz obóz podjechał biały bus, z którego wysiadł Romik. Zerknął na mój połamany stołek i zapytał, co się stało.
- Połamał się. I tak długo wytrzymał. Zostawiam go tu.
- Coś ty - zdjął go z krzaka. - U mnie naprawimy i będziesz jeszcze na nim siedzieć.
Sowa wstał. Pół godziny później byliśmy gotowi do drogi. Po drodze zabraliśmy Paszę i podjechaliśmy pod osiedlowy sklep. Romik pilotował.
- To mój biznes - pochwalił się wskazując na niewielki przybytek z artykułami spożywczo-chemicznymi. - Takie tam, mydło i powidło, ale da się wyżyć.
Szybko zorganizował stolik, na nim pojawiło się pieczywo, mięso i nabiał. Do tego parzona w sklepie herbata. Obok przechodzili ludzie, często znajomi Romika i Paszy. Zagadywali, śmiali się, dziwili i szli dalej. W międzyczasie mój stołek został naprawiony i odzyskał dawną funkcjonalność. Miło mijał nam czas, więc nie bez żalu żegnaliśmy się pod benzynową stacją.
- A ognisko i tak lepiej palić drewnem - powiedział Romik.
- No, i taniej - potwierdziłem.
PRALNIA DYWANÓW
Pomimo że Sowa miał koordynaty na dzisiejszy dzień - nie wyrywał się do samotnej jazdy. Wyprzedzał mnie na górzystych terenach, zatrzymywał się na papierosa, a potem gonił. Na jednym z prostych odcinków natknęliśmy się na wyciąganie busa z rowu. Najwidoczniej kierowca samochodu zachęcony brakiem zakrętów przycisnął gaz i wyleciał wyrzucony przez słynne kołdoby, czyli wybrzuszenia. Trasa stawała się coraz trudniejsza. Dziury i kurz na kilogramy. Za to im trudniej - tym ładniej. Kamienista droga wywiodła nas na dziurawy most, gdzie zrobiliśmy krótki postój.
- Nie wiem jak tu sobie poradzisz - powiedział Sowa zerkając na drogę usypaną z grubego szutru.
- Ty mi pomożesz, bo lubisz pomagać.
- No, Czerwony Krzyż to moje drugie imię.
Tym sposobem załapałem się na terenową jazdę po górach. Woziło mną jak po lodzie. Najtrudniejsze były strome podjazdy po luźnych kamieniach. Chwilami koła traciły przyczepność i z trudem utrzymywałem się na nasypie, który miał udawać drogę. Po jednym z takich stromych podjazdów zatrzymaliśmy się na malowniczej polanie. Sowa natychmiast wyciągnął papierosa i przypalił. Słońce też paliło. Z tumanów kurzu wyłonił się osobowy samochód, który zatrzymał się obok naszych motocykli.
- Pewnie po ogień - zgadywał Sowa.
Z auta wysiadł mężczyzna w samych kąpielówkach i klapkach.
- Służba graniczna - machnął nam przed nosami legitymacją. - Skąd jedziecie?
- Z Polski.
- Ooo - uśmiechnął się. - A dokumenty w porządku?
- W porządku. Pokazać?
- Nie trzeba.
I potoczyła się standardowa rozmowa na temat motocykli, podróżowania, pogody i ukraińskich dróg. Sowa wypalił z pogranicznikami pół paczki papierosów i ruszyliśmy dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach w kurzu zostaliśmy ponownie zatrzymani przez mundurowego, który stał na poboczu z karabinem opierając się o służbowy motorower.
- Skąd jedziecie?
- Z Polski.
- Ooo - uśmiechnął się. - A dokumenty w porządku?
- W porządku. Pokazać?
- Nie trzeba.
Słowo w słowo ta sama gadka co poprzednio.
- A zdjęcie możemy razem zrobić?
- Eee, lepiej nie. Mogę mieć potem kłopoty.
Poczęstowaliśmy go wodą.
- Gdzie teraz jedziecie?
- Dalej tą drogą, jak pokazuje nawigacja. Gdzieś pod rumuńską granicę.
- Nie, lepiej tędy nie jedźcie, bo tymi motorami nie dacie rady. Za dwa kilometry droga zrobi się niedobra.
Trudno było coś takiego wyobrazić, ale skoro pogranicznik tak mówił, to w naszych kategoriach ta droga musiała całkiem niknąć.
- Lepiej zawróćcie i za pięć kilometrów skręćcie w prawo.
- Dobra, dzięki.
Do późnego wieczora zmagaliśmy się z kiepskimi nawierzchniami, by w końcu wyskoczyć na coś w rodzaju czarnego, stwardniałego błota, którym toczyliśmy się niczym dziurawym asfaltem. Aż strach pomyśleć jak by nam się jechało, gdybyśmy tu trafili deszczową porą. Wreszcie na skraju jakiejś wsi dotarliśmy nad rzekę. Nurt typowo górski - wartki, płytki i szeroki - a w nim całe rodziny piorące dywany. Przyglądaliśmy się z mostu jak kobiety tłukły kolorowe prostokąty rozpostarte na płytkiej wodzie, a panowie biesiadowali na rozłożonych kocach. Kiedy tłuczenie dobiegało końca, mężczyźni wchodzili do wody i na umówiony znak przewracali dywan. Wszystko to wyglądało jak ludowy obyczaj.
Minęła nas furmanka z niemieckimi numerami rejestracyjnymi.
- Zamiast odblasków - objaśnił Sowa.
Po chwili zza zakrętu wyskoczył motorower z naczepką. Motorowerzysta w czołgowym hełmofonie pozdrowił nas i wjechał tyłem do rzeki. Wprawnymi ruchami ściął kilkanaście naręczy wodnych trzcin i załadował nimi naczepę. Później widzieliśmy, jak do późnych godzin wieczornych ponawiał takie kursy.
Namioty rozbiliśmy na przeciwnym brzegu w stosunku do praczy. Jednak ich sąsiedztwo chyba zniechęciło Sowę by wybrać się z wędką. Siedział jakiś markotny, jakby miał kaca.
- Nie martw się - próbowałem go rozweselić. - Ja wiem, że ze mną ciężko podróżować i nie nadaję się na grupowe wyjazdy, ale wytrzymasz. Już niewiele zostało.
- No - mruknął poważnie zamyślony. - Ja nie wiem, jak ty beze mnie dałbyś radę. Ciągle się muszę tobą opiekować.
Zamurowało mnie, ale widząc poważny stan kompana - przemilczałem. Spojrzałem tylko na okrągły, wynurzający się zza krzaków księżyc. A taki chudzina był, jak wyjeżdżałem z mojego podwórka...
SOWIE SZLIFY
Poranek wręcz wzorcowy: wstaliśmy jednocześnie, wypiliśmy poranną kawę i zwinęliśmy obóz. Potem Sowa zabrał się do... regulowania motocykla. Po raz któryś coś przestawiał w ABSie, regulował gaźniki i dokręcał przewody - albo coś w tym rodzaju.
- A ja z mokrych krzaków wyciągam swoją japońską WSKę, odpalam i jadę - drażniłem Sowę. - W dodatku nie muszę uzupełniać oleju.
- Za to ja mogę wjechać, gdzie zechcę.
- Bo ja wolę dostrajać drogę do możliwości moich i motocykla, a nie na odwrót.
- Nie wkurwiaj...
- Dobra, zaraz wyznaczę punkt i jedziemy jak wczoraj. Razem, ale trochę osobno.
- Okiej.
No i tak jechaliśmy. Sowa znowu mnie wyprzedzał, palił papierosa i doganiał. Ja zatrzymywałem się w malowniczych miejscach i fotografowałem. O drodze nawet nie ma co pisać. Zaczęły się na niej pojawiać krowy. Krasule miały wyrobiony nawyk zatrzymywania się na widok pojazdu. Stały tak pośrodku zanim kierowca nie ominął ich niczym slalomowe słupki. Wjeżdżaliśmy na Zakarpacie. W serpentynach stromych dróg czaiły się głębokie jamy wymuszające na kierujących dodatkowe zygzaki. Trudno o lepszy poligon do nauki powolnej jazdy.
Tuż po południu zatrzymaliśmy się u podnóża góry w maleńkim sklepie. Spożyliśmy co nieco, popiliśmy miejscowym kwasem i Sowa pierwszy wyruszył w stronę oddalonego zaledwie o trzydzieści kilometrów końcowego, nawigacyjnego punktu. Nie spiesząc się, fotografując co ciekawsze krajobrazy, dojechałem do niego kiedy stał na poboczu sugerując gestami kolejny postój. Zerknąłem na nawigację. Za dziesięć kilometrów mieliśmy być u celu. Kiwnąłem głową, że jedziemy dalej. W lusterku jeszcze zobaczyłem, jak Sowa przypalał kolejnego papierosa.
Jechałem swoim tempem kalkulując, że równocześnie dotrzemy do dzisiejszej mety. Nie miałem racji. Zatrzymałem się dokładnie w miejscu wskazanym przez GPS. Sowy ani widu, ani słychu. Zdjąłem kask i pobliskich krzakach załatwiłem lekkie potrzeby fizjologiczne. Usłyszałem sygnał przychodzącego SMSa.
"Miałem szlifa. Wróć" - pisał Sowa.
Mijane po drodze samochody mrugały światłami a kierowcy informowali mnie o wypadku Sowy. Po niespełna pięciu kilometrach zobaczyłem go jak stał przy motocyklu i odkręcał owiewkę.
- Cały jesteś? - zapytałem.
- Chyba tak. Ale kurwa, kurwa, bez hamulców dalej nie pojadę.
- Co z nimi?
- Płyn wyciekł i się zapowietrzyły.
- Jak to się stało?
- Kurwa, kurwa, zza łuku wyskoczył bus, ciął zakręt prosto na mnie. Ledwo uciekłem.
Patrzyłem na ciemną plamę w miejscu gdzie zatrzymał się motocykl i długą, czarną krechę po oponach. Trzy metry dalej i Sowa poturlałby się po wysokiej skarpie.
- Miałeś szczęście.
- No, jak chuj. Weź skocz po płyn. Jakieś dwadzieścia kilometrów temu mijaliśmy benzynową stację.
- Dobra.
- Tylko jedź ostrożnie - powiedział ten, co za sobą zostawił trzydziestometrowy ślad hamowania w górskim zakręcie.
Dokładnie osiemnaście kilometrów wstecz kupiłem butelkę hamulcowego płynu i wróciłem normalnym tempem.
- Ale zapierdalałeś - dziwił się Sowa. - Dopiero co żeś pojechał.
- Normalnie jechałem. To tobie ze strachu czas szybciej leci.
Pomogłem odpowietrzyć hamulce, przymocować prowizorycznie nadszarpnięte kufry i owiewki. Zestawiliśmy motocykl z centralnej stopki.
- Przytrzymaj, bo coś czuję, że ręka zaczyna boleć - Sowa wsiadł i odpalił silnik. - Dobra. Można powiedzieć że koniec przerwy. Jedziemy.
Jechałem tuż za nim. Sowa jechał normalnie, tzn. wstawał, siadał, gestykulował i na pewno coś pod kaskiem gadał. Nie jest źle - pomyślałem zanim dojechaliśmy na wyznaczone miejsce.
Z nadmiaru wrażeń nie szukaliśmy jakiegoś szczególnego biwaku. Napłynęło ciemnogranatowe niebo, które wróżyło rychły deszcz. Wybór padł na niewielką polankę, zaledwie pięćdziesiąt metrów od drogi. Po drugiej stronie majaczyło gospodarstwo, co gwarantowało pitną wodę. W pośpiechu zaczęliśmy rozbijać obóz. Sowie szło to opornie, bo ręka mu coraz bardziej szwankowała. Kiedy skończyłem ze swoim namiotem, z nieba zaczęły spadać pierwsze, grube krople. Wrzuciłem wszystkie graty - sowie i moje, jak leci, pod swój dach. Sowa jeszcze walczył, więc pomogłem mu naciągnąć tropik i już w pełnej ulewie wskoczyłem do swojego namiotu, co nie było łatwe, bo ledwo znalazłem dla siebie miejsce.
To była bardzo ponura godzina, zanim ulewa zelżała. Po następnym kwadransie ustała zupełnie, ale niebo nadal było ciężkie. Mój zagracony namiot, który stanowił plażową konstrukcję bez tropiku, w środku podmywała woda. Część z niej dostała się przez dotykający do różnych przedmiotów materiał, a część napłynęła przez drzwi bez przedsionka. To chyba twój ostatni wyjazd - pomyślałem o swoim lokum, które i tak wiele ze mną przeszło i przejechało. Wybrałem wodę szmatą i na podłodze rozłożyłem dodatkową warstwę z plandeki.
- Kurwa, kurwa, ta ręka coraz bardziej mnie napierdala - Sowa wyszedł na mokrą trawę.
- Dawaj jakąś taśmę bagażową, to ci temblak zrobię.
- Mam chustę.
- Przecież czapkę masz - próbowałem żartować.
Zrobiłem mu temblak i udaliśmy się do pobliskiego domu po wodę. Okazało się, że trafiliśmy do gospodarstwa agroturystycznego, gdzie oprócz wynajmu pokojów można było załapać się na połów ryb w stawie. Poprzestaliśmy na wodzie ze studni.
Trudno było rozpalić ognisko z przemoczonych patyków. Po wielu próbach pierwsze płomienie zaczęły lizać dno menażki.
- Zaczynam się martwic o rękę - powiedział Sowa. - Boli coraz bardziej, jakby pulsuje.
- Nie martw się, przynajmniej do jutra. Rano się zobaczy.
- Najwyżej wrócę do domu.
- Razem wrócimy.
- Sam wrócę. Dokończysz co zacząłeś. Nie będę ci psuć wyjazdu.
- Nie sraj ogniem, jutro się zobaczy - zaśmiałem się obojętnie choć w duchu dawno przesądziłem, że gdyby Sowa miał wracać do Polski, to go samego nie puszczę.
Woda w menażce nawet się porządnie nie zagrzała, kiedy nadeszła druga fala deszczu. Rozdzieliliśmy suchy prowiant, każdy wziął po butelce wody i rozeszliśmy się do namiotów. Deszcz lał i lał. Zapadł zmrok i przyszła burza. Grzmiało przez kilka godzin do późnych godzin nocnych. Zasypiając, w świetle błyskawic widziałem od wewnątrz jak mój namiot obłaziły żaby. Ale największe emocje były dopiero przede mną...
CIEMNE OBLICZE ZAKARPACIA
Obudziłem się około drugiej w nocy. Nastawiłem ucha. Nie padało. Dobry moment by wyskoczyć z namiotu oddać mocz. Kiedy po powrocie do ciepłego śpiwora próbowałem zasnąć, dobiegł mnie stłumiony krzyk Sowy:
- Adaś!
Pomyślałem że się przesłyszałem, bo od kiedy to Sowa krzyczał do mnie po imieniu? Minutę później nie miałem już wątpliwości.
- Adaś! - rozległ się rozpaczliwy krzyk w środku zakarpackiej nocy.
W pierwszej chwili pomyślałem że niedźwiedź, a potem że jacyś bandyci atakują Sowę.
- Co?! - wyskoczyłem boso na mokrą trawę.
- Chodź tu szybko!
Rozpiąłem tropik spod którego buchnął smród spalonych papierosów.
- Na górze jest podwieszona lampka - wyjęczał Sowa. - Weź ją i zaświeć na mnie.
Zaświeciłem.
- No i co? - dopytywał Sowa.
- George Clooney to ty nie jesteś...
- Ale co widzisz?
- Normalnie, czoło, nos, uszy i usta, a wszystko wystraszone.
- Podnieś mnie.
Pomogłem mu usiąść. Sowa siedział po turecku, kiwał głową, przewrócił oczyma, pokazały się białka i upadł na plecy. Stracił przytomność.
- Sowa, kurwa, co ty odpierdalasz? - pytałem go naiwnie a w głowie przypominałem rosyjskie słowa: lekarz, szpital, pielęgniarka, prokurator, więzienie. Podciągnąłem go w stronę wyjścia, gdzie było świeże powietrze. Przystawiłem ucho do jego nosa. Oddychał. Położyłem jego głowę na swoich kolanach i zacząłem klepać po policzkach. Po kilkudziesięciu sekundach ocknął się.
- Co jest? - zapytał.
- To ja ciebie pytam, co jest?
- Kurwa, kurwa. Obojczyk mnie coraz mocniej napierdala, a mam niski próg bólu i chyba straciłem przytomność.
- Właśnie skończyłeś wycieczkę. Nigdzie dalej nie pojedziesz. Dzwonimy do Polski.
- Tylko żeby Kasia się nie dowiedziała.
- No, nie wiem jak ty chcesz wrócić w tajemnicy przed żoną.
- Ale dopiero dochodzi czwarta, to w Polsce jest trzecia w nocy.
- A na Magadanie południe. Dzwoń.
- Ale gdzie?
- Patrz w komórkę, na kontakty i kombinuj.
Sowa patrzył, dzwonił, kombinował. Ludzie albo byli zajęci, albo nie mieli możliwości załatwienia przyczepki na motocykl, albo nie mieli paszportów itd. Generalnie ci, na których liczył w pierwszej kolejności - nie potrafili mu pomóc.
- Ty - zacząłem. - A kiego czorta koniecznie chcesz załatwić przyczepkę? Załatw kierowcę, przecież motocykl masz sprawny. Niech ktoś go przywiezie samochodem, ty wsiądziesz do auta jako pasażer, a on wróci na twojej maszynie.
- Faktycznie.
Po kilku telefonach Sowa dodzwonił się do Krzycha, który akurat wypalał w piecu dentystyczne protezy.
- Dobra, przyjadę, ale muszę poczekać jeszcze półtorej godziny aż mi się robota wypiecze.
- Pasuje, w tym czasie załatwię ci dojazd - ucieszył się Sowa.
Znowu nastąpiło telefoniczne kółeczko. Znikąd pomocy.
- Dobra - podjąłem decyzję. - Przestań już kombinować i dzwon do żony.
- A co ona? - wystraszył się Sowa.
- Mówiłeś, że w zeszłym roku jeździliście razem samochodem po Krymie, to znaczy że i ona i auto maja odpowiednie dokumenty.
- Ale ja nie chce jej martwić.
- I tak się dowie. Lepiej żeby od ciebie. Pół Warszawy wie, że wydzwaniałeś po pomoc, więc to kwestia godzin kiedy i ona się dowie. Dopiero wtedy będzie zmartwienie i nerwy.
- No, może masz rację.
- Mam na pewno. Dzwoń i zacznij gadkę. Tylko łagodnie.
- No dobra.
Sowa niczym zbity pies, albo skazaniec prowadzony na szafot, wybrał numer.
- Kasiu? Cześć kochanie. Miałem wypadek...
No to delikatnie zaczął. Teraz słuchał i bladł. Pot wystąpił mu na czoło. Zabrałem słuchawkę.
- Kasia? Uspokój się. Przecież Sowa dzwoni osobiście, więc nie jest źle. Dzwoni z namiotu, a nie ze szpitala, więc jest jeszcze lepiej. A skoro w ogóle dzwoni, to jest całkiem dobrze, bo gdyby było źle, to na pewno by nie zadzwonił. Przecież go znasz.
- No, rzeczywiście, znam. Może masz rację.
- Więc nic takiego się nie stało, motocykl sprawny, Jarek po tym szlifie jeszcze wczoraj normalnie jechał, ale w nocy mu zaczęło puchnąć i boleć, więc po tych dziurach będzie mu trudno dalej się poruszać. A po co ryzykować że z bólu czegoś nie ominie i poleci w rów. Tu są góry, więc miejsca na błędy jakby całkiem mało.
- Aha.
- Wiec dlatego kombinujemy, żebyś wzięła z Warszawy Krzycha i przywiozła go autem. Zabierzesz stąd męża, a Krzycho wróci jego motocyklem.
- Dobra. Daj mi go teraz, omówimy szczegóły.
Oddałem Sowie słuchawkę. Dogadali się że przyjadą samochodem Maćka - kolegi z firmy. Kiedy rozmowa dobiegła końca, Sowa stwierdził:
- Ty w polityce byś zrobił karierę. Tak nakłamać, że sam uwierzyłem...
- Uwierzyłeś, bo ani słowem nie skłamałem. Bo co - nie jechałeś wczoraj po wypadku? Nie spuchła ci ręka w nocy? Może motocykl niezdatny do jazdy? A może chcesz ryzykować jazdę w górach do utraty z bólu przytomności?
- Tym bardziej powinieneś iść w politykę.
- Zgodnie z definicją, że polityk to człowiek który potrafi tak powiedzieć „spierdalaj”, że słuchacz poczuje podniecenie na myśl o zbliżającej się podróży?
- No właśnie.
Świtało, kiedy wróciłem do swojego śpiwora. Niby spałem, ale jednym uchem nasłuchiwałem rewelacji z sąsiedniego namiotu. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Wstaliśmy około ósmej. Sowa co jakiś czas otrzymywał na telefon informacje o ratunkowej ekspedycji. Z trudem rozpaliliśmy mokre ognisko. Podeszło do nas dwóch rosłych mężczyzn.
- Można żaru?
- Oczywiście.
Wyjął z ognia żarzący się patyk i przypalił skręta.
- Pracujecie jako drwale? - zapytałem.
- Nie. Jako kamieniarze.
- To co tu w górach robicie?
- Wyjmujemy kamienie z rzeki i ładujemy na ciężarówki.
- Maszynami?
- A gdzie tam. To nasze maszyny - wyciągnął przed siebie kościste, spękane dłonie. - Dziennie sześć wywrotek potrafimy załadować.
Pogadaliśmy jeszcze trochę o budowaniu i nowobogackich. Nadjechała ogromna ciężarówka, zabrała kamieniarzy i zostaliśmy sami.
- Obiecałem ci, że coś powiem - zacząłem.
Sowa nadstawił uszu.
- Pamiętasz jak nad Morzem Azowskim pytałeś, co to narośl na moich plecach, czy coś mnie ugryzło?
- No, pamiętam.
- Kilka lat temu na barku miałem podobnego guza i okazało się, że to nowotwór. Na szczęście uciekłem śmierci spod kosy. Teraz, tydzień przed wyjazdem, zaczęło mi coś na nowo rosnąć. Nie odwołałem tego rajdu bo pomyślałem, że byłbym głupcem gdyby okazało się że nie pojechałem, a i tak poszedłbym do piachu. Traktuję ten wyjazd jako być może moją ostatnią trasę. Dlatego tak się wkurwiłem nad tamtym strumykiem, co darłem się na ciebie, że muszę unikać zbędnego ryzyka. Bo co innego złamać sobie gnaty i wrócić do domu z jakiegoś tam wyjazdu, a co innego w tak głupi sposób zakończyć swoją ostatnią wycieczkę.
- Kurwa, kurwa, tym bardziej przepraszam że popsułem ci wyjazd.
- Co ty Sowa gadasz? Niczego nie zepsułeś. Jechaliśmy razem, więc ten wyjazd był inny niż bym jechał sam. To wszystko. Niczego nie byłeś w stanie mi zepsuć. Najwyżej urozmaicić.
- A kto się tobą teraz będzie opiekować?
- No właśnie. Może jakoś mi się uda i poradzę sobie sam, jak przez pierwsze dni wycieczki.
- Nie będzie miał kto cię wkurwiać.
- I wszystkie ryby na Ukrainie schudną.
- Ech, już się robi smutno.
- Zaczekaj, aż żona przyjedzie.
Wieści z trasy nadchodziły regularnie, ale już po południu było wiadomo, że Kasia z ekipą dotrze tu po zmroku. Za późno na natychmiastowy powrót. Załatwiliśmy naszej odsieczy kwatery w pobliskim gospodarstwie i po raz któryś zasiedliśmy pod przydrożną wiatą. Było to wyśmienity punkt do krótkich rozmów z ludźmi, bo wielu nas pytało o drogę, autobusy, albo przystawało żeby po prostu pogadać. Choćby dwie starsze doktorantki z kijowskiego uniwersytetu, które wybrały się w góry by nazbierać unikalnych jagód. Kilka z nich nawet dostaliśmy na spróbowanie. Smaczne były i nieszkodliwe, czego dowodem są te słowa, pisane kilka miesięcy po spożyciu.
Na spokojnie obejrzeliśmy poobdzierane gmole, popękane kufry i ochraniacze, dziurawą kurtkę Sowy. Wypróbowaliśmy moją awaryjną kuchenkę na benzynę, którą łatwiej było rozpalić niż ugasić. Co chwila przez nasze obozowisko przechadzały ciekawskie krowy, które gospodarze rankiem wypuszczali z zagród. Ponieważ trawa z łąk była na wagę złota, czyli siana w zimie - letni wypas odbywał się na przydrożnych rowach. Generalnie zabijaliśmy czas czym popadnie. A kiedy wspomniane krowy zaczęły w szarówce szukać dróg do swych gospodarstw, na drodze pojawił się długo wyczekiwany samochód. Sowa na jego widok zbladł, a potem poczerwieniał.
- No, co tam? - zapytała niepewnie Kasia.
- Kochanie - zaczął szybko Sowa. - Kiedyś musiał być ten pierwszy raz.
- Ja ci dam pierwszy raz - ucięła krótko.
Ale pomimo tej pozy i strachu z obu stron, widać było ulgę i silne uczucie, które tych dwoje łączyło na dobre i złe. Opowieściom nie było końca, ale zmęczenie wzięło górę i wszyscy, poza mną, udali się na kwaterę pod dach. Ja położyłem się z czujnych uchem niczym dozorca mienia państwowego pośród motocykli i namiotów. Od jutra czekała mnie samotna podróż...