ZESTAWIENIE
Termin: 23-26 sierpnia 2013 r.
Uczestnicy: Andryszek
Trasa: około 1000 km.
KOZACKIE ŁOWY
Już przed szóstą roznieciłem ognisko i zaparzyłem kawę. O siódmej z wynajmowanego domku wyszła ekipa ratownicza. Wspólnie zwijaliśmy sowie manatki i pakowaliśmy do auta. Chłopaki wspominali smak spożywanych trunków, a gospodarz w żółtej koszulce krzątał się po podwórzu.
- Chodźcie, coś wam pokażę - zawołał.
Poprowadził na tyły obejścia, gdzie spokojnie połyskiwał ogrodzony staw. Wpuścił nas przez furtkę, za którą biegał pies. Odkręcił kurek i z drewnianej figury poleciała woda; rzeźba i strumień stylizowane na szczającego faceta. Tam, gdzie woda wpadała do stawu, zakotłowało się od ryb.
- Następnym razem jak przyjedziecie, to będzie można połowić i od razu uwędzić - wskazał wpuszczoną do ziemi wędzarnię.
- A ta lampa do czego? - zapytał Sowa o zieloną konstrukcję zawieszoną tuż nad lustrem wody.
- Wieczorem zapalam, do światła lecą owady i ryba ma wyżerkę.
- Pomysłowe.
Krzycho wyprowadził poobdzierany motocykl i się ubrał. Miał wszystko co trzeba, oprócz butów. Żegnaliśmy się niby radośnie, ale nie do końca. Dało się wyczuć ogólny niepokój. Niepokój był ogólny, ale dla każdego indywidualny: Krzycho martwił się o nogi w adidaskach, Maciek o zawieszenia auta, Kasia o Sowę, ja o siebie. Chyba tylko Sowa o nic się nie martwił. Nareszcie.
Około godziny dziewiątej ratownicza ekipa odjechała. Ciężkie niebo wisiało, ale nie ciekło. Łaziłem po obozowisku w nadziei, że graty choć trochę obeschną, ale gdzie tam. Tylko krowy pozyskały większą śmiałość w oblizywaniu wszystkiego. Machnąłem ręką na przesychanie i się zwinąłem. Wilgotny śpiwór i ciuchy ważyły niemało.
Jechałem ślamazarnym tempem, bo zaczęło mżyć. Krople kleiły się do kasku. By spłynęły, trzeba było lecieć co najmniej osiemdziesiąt na godzinę - a przez większość trasy było to niemożliwe. Po blisko stu kilometrach mokrego slalomu pośród asfaltowych dziur i kałuż wyjechałem w końcu spod chmur. Po następnych pięćdziesięciu wyszło słońce i wszytko pojaśniało. Nawet moje myśli, zwłaszcza że wraz z głodem pojawił się wzbudzający sympatię przydrożny zajazd.
- Soliankę proszę, z czarnym chlebem - zwróciłem się do czarnowłosej kelnerki.
Po kilku minutach pojawił się przede mną gliniany półmisek z parująca zupą. Do tego wiklinowy koszyk z chlebem pokrojonym w grube kromki.
Solianka, jedzona po raz drugi podczas tej wyprawy - jak poprzednia, smakowała wybornie. Jadłem powoli rozkoszując się każdą łyżką potrawy. Niestety, nic nie może wiecznie trwać.
- Bardzo smaczna - powiedziałem kasującej za posiłek kelnerce. Czarnulka bez słowa wzięła pieniądze i się oddaliła. Przez otwarte do kuchni drzwi słyszałem jak mówiła coś o mnie.
- Dawaj go tu - rozkazał tubalny głos. Po chwili kelnereczka podbiegła do stolika.
- Proszę za mną - prawie wyszeptała.
Ruszyłem dość niepewnie. Na wszelki wypadek trzymałem owinięty paskiem wokół ręki kask. Weszliśmy do kuchni pełnej aromatycznych zapachów. Na środku stała tęga kobieta z włosami upiętymi w kok i bardzo intensywnym różem na policzkach.
- Mówisz, że ci smakowało? - zapytała głosem jak ze studni.
- Tak, bardzo.
- A dokładnie, co?
- Co, co?
- Co ci smakowało?
- To, że w soliance było najlepsze to co w pomidorówce i ogórkowej, a jednocześnie nie była to ani ogórkowa, ani pomidorowa.
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Aaa, to taki wygadany. Nie prościej powiedzieć, że po prostu smakowało? Umiesz gotować?
- Nie. Ale solianki bym się chętnie nauczył.
- No to pisz. Innemu bym nie powiedziała, ale skoroś taki cwany...
I podyktowała, wskazując przy tym na swoje garnki, patelnie i przyprawy. Notowałem resztką długopisowego wkładu na tłustym papierze.
- Pamiętaj - na zakończenie podniosła palec. - Kolejność jest ważna. Może nawet najważniejsza. A teraz jedź i gotuj.
I pojechałem. Słońce całkowicie zagościło na niebie, więc trudy ukraińskich dróg stały się lżejsze. Po południu wjechałam do małej, ale za to bardzo długiej wsi i zrobiłem zakupy w kiosku na kształt naszych dawnych „Ruchów”. Zaopatrzyłem się w biały chleb (czarnego nie było) i pitną wodę. Za wsią zobaczyłem rozległy staw. Na drugim brzegu przycupnęła inna wieś, więc skierowałem się właśnie tam w poszukiwaniu przystępnego brzegu. Niestety, na miejscu okazało się, że pomimo niewielkiej odległości do wody, o dobrym zjeździe mogłem tylko pomarzyć. Wbiłem się w gruntową drogę, która po stu metrach wyschniętych i bardzo głębokich kolein zmusiła mnie bym zsiadł z motocykla. Na wolnych obrotach wyprowadziłem pojazd na jakiś zagon. Oglądając się, czy jakiś chłop mnie nie goni, pokonałem najtrudniejszy odcinek i wydostałem się na łąkę, po której dojechałem nad staw. Nad mętną wodą znalazłem resztki ognisk i wielu biesiad. Szybko ściągnąłem ciuchy i po gliniastym dnie wlazłem do wody. Wcale mi nie przeszkadzało, że ciecz w której pływałem była koloru kawy z mlekiem. Z małą ilością mleka. By wyjść z kąpieli w miarę czystym, podpłynąłem w inne miejsce niż wchodziłem do wody, bo po każdym śladzie postawionym na dnie wybuchały gejzery gliny. Ale lepsze to, niż przepocone w motocyklowych ciuchach dupsko.
Nie zdążyłem obeschnąć, jak nadjechała stara Skoda. Zaparkowała jakieś pięć metrów ode mnie. Wysiadło dwóch mężczyzn.
- Żenia - odezwał się młodszy i wyższy. - Tu jest najlepsze miejsce na łowienie.
- A mnie wszystko chuj - wyseplenił drobny staruszek w białym kaszkiecie. - Sam wiesz, Sieriożka, że nie o ryby tu chodzi.
- Wiem, ale zanim się najebiesz, to może coś wyciągniesz.
- Najszybciej kopyta...
- Nie będziemy przeszkadzać? - zwrócił się do mnie Sierioża.
- Ależ skąd - powiedziałem machinalnie, choć nie wiedziałem czy mówię prawdę, czy kłamię.
- Będziesz łowić?
- Nie, popatrzę. O ile pozwolicie.
- A na co tu patrzeć? - wtrącił Żenia. - Kiedyś to tu ryba była, a teraz tylko mizerota. Rozkradli te skurwysyny wszystko - i tu wskazał palcem na nazwę głównej partii Ukrainy, której błękit zwisał z jego wątłej piersi.
- To czemu nosisz ich koszulkę? - zapytałem.
- Bo ja jestem chodząca antyreklama.
Siergiej zabrał się do wyjmowania wędkarskiego sprzętu. Natomiast Żenia ściągnął ciuchy i wszedł w nieświeżych galotach do wody.
- Będę się kąpać - kroczył coraz głębiej. - Tej wodzie nic nie zaszkodzi.
- Czapkę chociaż zdejm - krzyknął Siergiej.
- Ni chuja. To moja bojka. Jak pójdę na dno, będziesz wiedzieć gdzie szukać.
- A kto by cie szukał?
- Znajdziesz. Łowisz to poszukasz, bo inaczej wszystkie ryby wyzdychają.
- No, chyba że tak...
Podczas rozbijania namiotu okazało się, że jeden z pałąków zakończył swój żywot i pękł tuż przy metalowej skuwce. Zacząłem szukać montażowej taśmy kiedy nadszedł Sierioża.
- Coś się stało?
- Pałąk pękł. Zaraz go taśmą skleję. Jeszcze ze dwie, trzy noce. Może wytrzyma.
- Mam coś lepszego niż taśma. Zaczekaj.
Przyniósł wygrzebaną z bagażnika szarą nić.
- Sznur techniczny. Daj ten pałąk.
Obwiązał pęknięcie zwój przy zwoju, w trzy warstwy.
- Nie ma prawa puścić. Spróbuj.
Zgiąłem. Rzeczywiście. Trzymał się nad wyraz mocno.
- Dzięki. Na pewno da radę tych kilka nocy.
- To wiązanie przetrzyma cały ten namiot. Zapewniam.
- Ale i tak już czas zmienić. Kupiłem go kilka lat temu na jeden sezon, a posłużył kilka, w tym objazd Białorusi i prawie całej Ukrainy.
- To i Białoruś objechałeś?
- Tak, w zeszłym roku.
- Byłem w Mińsku, na zawodach, ale dawno temu, jak jeszcze grałem w kadrze.
- W co grałeś?
- W rugby. Teraz trenuję młodzież, ale z wykształcenia jestem nauczycielem od zajęć praktyczno - technicznych.
Dokończyłem stawianie obozowiska. Żenia i Siergiej ustawili wędki i zaprosili mnie do siebie.
- Chodź, pojemy troszkę, wypijemy po kieliszku.
- Chętnie się przysiądę, chociaż nie piję.
- Oj - ożywił się Żenia. - A tobie co się stało?
- Nic. Po prostu nie piję. W ogóle.
- No cóż, nawet najstraszniejszą rzecz u gościa trzeba uszanować.
Wyjąłem swoje zakupy, plus konserwową słoninę od Todka.
- A to co? - zapytał Siergiej.
- Słonina. Z przyprawami.
- W puszce?
- No, w puszce.
- Pierwsze widzę - pokiwał głową Żenia. - Przecież słonina się nie psuje.
- Spróbujcie.
- Dawaj. Porównamy. My mamy swoją słoninkę. Przyprawianą i wędzoną. I chleb, ale czarny.
- A ja chciałem kupić czarny, ale nie było. Mam biały.
- Przecież biały lepszy.
- E tam.
- Chcesz się pomieniać?
- No pewnie.
- Ale dobra ta twoja słonina.
- I wasza też pyszna.
- To i na słoninę się pomieniamy - zawyrokował Żenia i było po sprawie.
Kiedy chłopaki zasiedli przy wędkach, ruszyłem szukać drew na ognisko. Jak łatwo się domyślić, wszystko w pobliżu co się nadawało do spalenia, dawno spłonęło. W poszukiwaniach dotarłem do opuszczonej chałupy na skraju wsi. W ruinach stodółki wygrzebałem kilka sporych szczap i wróciłem nad wodę. Przy okazji odkryłem łatwy wyjazd na drogę przez zachwaszczone podwórze. Szybko rozpaliłem ogień, zagotowałem wodę i zaparzyłem w garnku kawę.
- Macie kubki? - zapytałem.
- Mamy - odpowiedział Sierioża.
- Dajcie, kawy się napijemy.
- O, to to! - ucieszył się Żenia. - Jeszcze kawka, kieliszeczek i do spania!
Jak powiedział, tak zrobił. Siergiej usadowił się pomiędzy swoimi, a żeniowymi wędziskami.
- Dobry z niego człowiek, choć czasami trudny. Zwłaszcza odkąd mu żona zmarła. Pije. Niby się śmieje, ale płacze.
- Od dawna się znacie?
- Od dzieciństwa. To on mnie nauczył jak rybę złowić, jak zwierzynę podejść.
- Duża różnica lat jest między wami...
- Ze dwadzieścia. Ale nasze rodziny od pokoleń się znają. My Kozacy. On Zaporoski, ja Doniecki. Los, historia i polityka rzucały nami po całym kontynencie. A dzisiaj tutaj cichutko sobie rybki łowimy.
- Z Polakiem na przyczepkę.
- I to jest piękne. Z Niemcem, czy Amerykanem pewnie by się nie zdarzyło.
No i zaczęła się długa, wieczorna opowieść o naszych losach. Miło było słuchać i patrzeć na zachodzące słońce w którego promieniach tonęła na drugim brzegu wieś. Siergiej objaśniał jakich to zanęt i zestawów należy używać na tych wodach. Spróbowałem. Złowiłem sumika i karasia. Trochę żal mi Sowy się zrobiło, bo gdyby posiadł wyłożoną przed chwilą wiedzę, to pewnie jego wędkarstwo nie tylko do dokarmiania by się ograniczyło. Ale złowione ryby w duchu dedykowałem właśnie Sowie, który pewnie o tej porze smacznie drzemał w objęciach żony. Zobaczyłem też metalową konstrukcję własnego pomysłu, która oprócz alarmowania dzwonkiem, sama zacinała rybę. Potem tylko podejść, ściągnąć i zdjąć.
- Ty śmiało się kładź i spij - powiedział przed północą Siergiej. - Nic się nie bój, ja dopilnuję. Będę łowić do rana.
No i zasnąłem w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa.
PRZYGRANICZNE OSTATKI
Kiedy wygramoliłem się z namiotu, Kozacy byli już przy wędkarskich posterunkach. Bez zbędnych słów rozpaliłem ognisko i zaparzyłem kawę. Obaj bardzo chętnie się przysiedli ogrzewając zziębnięte dłonie. Żenia pił z kieliszka, bo zapodział gdzieś swój kubek. W siatce rzucało się kilkanaście niewielkich rybek - plon nocnego czuwania.
- Zapomniałem aromatu do zanęty. Wanilię w laskach trzeba by pokruszyć, ale w domu została, na stole - smucił się Siergiej.
- Czekaj - wstałem od ognia i zagrzebałem w kufrze. - Masz, na pamiątkę - podałem mu flakonik z waniliowym olejkiem, przyprawą do ciast.
- A mówiłeś, że nie łowisz.
- Bo ja nie na ryby to brałem, ale od komarów.
- I działa?
- Działa.
- U nas tylko w laskach wanilia. Takiej nie ma. Zaraz wypróbuję. Ale i ja mam coś dla Ciebie - i podał przypon, na który złowił najwięcej ryb. - Zabójca karasi. Tak się nazywa.
- Piękny, ale u nas niedozwolony.
- To na ścianę powieś, albo na prywatnym stawie wypróbuj.
- Wielkie dzięki.
Zwinąłem obóz, wymieniliśmy się słoniną i chlebem, a po serdecznym pożegnaniu wyjechałem przez upatrzone wczoraj podwórze na szosę - gładką, równą i szeroką. Aż poczułem się nieswojo. Sielanka trwała dobrych kilkadziesiąt kilometrów - do całej serii znaków ograniczających prędkość. Najpierw sześćdziesiąt, potem pięćdziesiąt, trzydzieści i... milicjant. Podszedł zdecydowanym krokiem, zerknął na rejestracyjną tablicę. Zdjąłem kask.
- Piłeś.
- Nie.
- To chodź za mną.
Krótka, ale stanowcza gadka młodszego od mojej córki mundurowca trochę zbiła mnie z tropu. Inny milicjant na sąsiednim pasie trzepał grupę włoskich motocyklistów. Weszliśmy na przydrożny posterunek.
- A to on nie z nimi? - zapytał siedzący za biurkiem szpakowaty posterunkowy.
- Nie, to Polak.
- Pił?
- Pił.
- Nie piłem!
- Siadaj - wskazał miejsce Szpakowaty. - A wczoraj, wieczorkiem?
- Już piętnaście lat nie piję.
- Co? - uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Jestem alkoholikiem, więc nie piję.
- Toż to się kupy nie trzyma - zdjął z szafy gruby neseser. Wyjął coś na kształt staroświeckiego walkie-talkie. - Będziesz dmuchać.
- Dobra.
Odłożył sprzęt do walizki. Wziął długopis i zaczął coś gryzmolić. Kolejne gniazdko bazgrołów na wyświechtanej kartce. Szóste.
- Więc mówisz, że nie piłeś...
- Nie piłem.
- Hmm... No to przekroczyłeś.
- Co?!
- Na trzydziestce jechałeś trzydzieści pięć. Mamy nagranie z kamery.
- Po pierwsze: ta trzydziestka stoi schowana za reklamę jakiegoś hotelu, a po drugie: nie przekroczyłem, bo już pod Donieckiem mnie nauczyli, żeby trzymać się przepisów.
- Masz coś do milicji z Doniecka?
- No skąd! Przecież mówię, że nauczyli!
- Ile kosztowała ta nauka?
- Nic. Wyszkolili za darmo.
- Ale u nas będzie kara. Niewielka, ale będzie - wymownie stukał długopisem w bazgroły.
Siedziałem i patrzyłem przez okno. Grupa włoskich motocyklistów opłaciła się i odjechała. Ja się zaciąłem.
- Więc jak? - zapytał.
- Dobra, niech będzie kara. Proszę dać alkomat. Spiszemy protokół, do protokołu załączycie wynik z alkomatu i nagranie z kamery.
Szpakowaty patrzył na mnie z niedowierzaniem. Młodszy wyszedł na ulicę.
- Więc mówisz, że nie piłeś i nie przekroczyłeś...
- Przecież nieważne, co mówię. Ważne, co wy mówicie. Więc piszemy protokół i po sprawie. Mnie się nie spieszy.
- Co tu z tobą zrobić? - zapytał tak samo jak milicjant pod Donieckiem. Szkolenie jakieś mieli, czy co?
- Pokiwać palcem i puścić - odpowiedziałem tak samo jak tamtemu.
- No dobra...
I odjechałem. Ale resztki złudzeń że ukraińska drogówka każe tylko za wykroczenia, bezpowrotnie prysły.
Jechałem jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów dobrym asfaltem, ale znudziło mi się i skręciłem w podrzędną, ale zapowiadającą atrakcyjne panoramy, szutrową drogę. Pokonywałem wzniesienia i doliny zapuszczone w górskie krajobrazy, po raz któryś przypominające nasze Bieszczady. W zagubionej wiosce kupiłem coś do jedzenia i picia. Wyjechałem na rozłożyste wzgórze i zatrzymałem się na posiłek. To było coś pięknego. Jadłem byle co w sielankowej scenerii i byłem szczęśliwy. Leżąc w trawie przyglądałem się maleńkiej cerkiewce przycupniętej wśród łanów zbóż, do której nie prowadziła żadna droga. Jedynie ścieżka. Uciąłem sobie nawet krótką drzemkę.
Pod koniec dnia dotarłem w pobliże polskiej granicy, ale postanowiłem na ostatni nocleg zatrzymać się po ukraińskiej stronie. Za niewielką wioseczką zatrzymałem się nad górską rzeką, gdzie nieopodal mostu dojrzałem ładną polankę. Zjechałem ze stromej skarpy, postawiłem motocykl na stopce i ściągnąłem kask. Z pobliskich krzaków wygrzebały się dwie postaci. Ruszyły do mnie. Jedna z nich, ta niższa i bardziej szara, jęczała.
- Oj, bladź, ale mnie ujebała.
- Nie becz, tylko trzymaj - strofował starszy mężczyzna z wąsikiem.
Podeszli. Jęczący trzymał przy ustach kamień. Rzucił go. Podniósł nowy i przyłożył.
- Jabłko jadłem. W środku osa była - wyjaśnił.
- Stiopa jestem, a to Miszka - przedstawił się starszy. - A ty?
- Adam.
- Namiot tu będziesz stawiać?
- No.
- Ni chuja, tu nie stawiaj. W nocy spać ci nie dadzą, bo na tym moście cała wioska się zbiera. Pacany. Pokupowali motoryłki i wiuu, wiuu. Na chuj im te motoryłki? Tylko benzynę palić?
- To gdzie stawiać?
- Chodź do mnie do sadu. Pod jabłonią jest miejsce. Żonka dziś na noc w robocie, gadać nie będzie. Namiot postawisz, motor zostawisz. Nikt ci tam nie wejdzie. Zaraz za tymi krzakami.
- No - wymamrotał spuchniętymi wargami Miszka. - Nikt ci tam nie wejdzie.
- A ty jak Murzyn wyglądasz.
- Albo jakby botoksu wstrzyknął - dodałem.
- O, to to - podchwycił Stiopa. - Model taki.
- A idź ty na chuj - odciął się Misza. - Tylko żeby koń mnie poznał.
- Pocałujesz i pozna.
Czuć było od chłopaków przetrawionym alkoholem, a i wygląd nie pozostawiał złudzeń. Jednak ich bezpośredniość i szczerość spowodowała, że postanowiłem skorzystać z zaproszenia. Miszka poszedł do zaprzęgniętego nieopodal konia, a ja udałem się za Stiopą, czyli Stefanem.
Przywitał nas niewielki ogród ogrodzony drewnianym płotkiem, a pośrodku jabłoń, która w oczach Stiepana całe to obejście czyniła sadem. Dziesięć metrów dalej stał skromny, ale czysto utrzymany domek.
- Tutaj stawiaj namiot, ja tylko zagonię krowy, żeby po namiocie nie przeleciały - i poszedł. Widziałem jak pędził stadko drobnych krasul. Zagonił je w piaszczystą drogę, coś krzyknął i zawrócił.
- Dalej pójdą same.
- Dokąd?
- Do domów. Dzisiaj mój dyżur. U nas każdy po kolei wypasa krowy całej wioski. W dzień trzeba pilnować, żeby za Cerkiew nie poszły, a na wieczór, jak teraz, wystarczy puścić je na drogę wzdłuż rzeki i się rozejdą do swoich gospodarstw.
- A gdzie się podział Miszka?
- Pojechał pewnie na przystanek. Za miejscową taksówkę robi. Ludzi z autobusu po chałupach rozwozi. Zawsze na piwko, albo butelczynę wpadnie. Albo już się ululał i dzień mu się skończył.
Poszedłem nad rzekę, rozpaliłem ognisko, zaparzyłem ostatnią kawę. Siedziałem długo nad wodą podpatrując jak miejscowe chłopaki łowili ryby w wartkim strumieniu. Po powrocie uciąłem jeszcze ze Stiopą krótką, ale bardzo utkaną przekleństwami rozmowę na temat obyczajów, młodzieży i tańców. Pożegnaliśmy się i wraz z wystąpieniem wieczornej rosy zasunąłem namiot. Zanim zasnąłem słyszałem w oddali stukot końskich kopyt. Pewnie Miszka robił ostatni kurs, rozwożąc miejscowych z nocnego autobusu...
TODKOWO
To była najchłodniejsza noc ze wszystkich. Około trzeciej przebudziłem się z zimna. Idąc za ciosem wyszedłem z namiotu by się wysikać. Spod mostu, gdzie miałem zamiar nocować, dobiegła mnie przyciszona rozmowa. Nawet szmer strumyka nie zagłuszał głosów, bo te niosły się nad wyraz daleko i wyraźnie. Nie miałem wątpliwości, że odbywało się przeładowywanie kontrabandy. Niedaleka granica wręcz zobowiązywała do nocnego działania. Dobrze, że Stiopa wziął mnie pod swoją jabłonkę - pomyślałem. A może zrobił to z premedytacją, bo kto wie, czy to nie on buszuje pod mostem? Wlazłem z powrotem do śpiwora i dodatkowo nakryłem się motocyklową kurtką. Dalsza część nocy minęła spokojnie.
Rano zwinąłem obóz i zostawiłem sfatygowany trójnóg, czyli stołek, który naprawiał Romik. Obok położyłem niedopitą butelkę chlebowego kwasu. Dochodziła ósma, a w gospodarstwie Stiopy nikt się nie krzątał. Chyba faktycznie mieli ciężką, przepracowaną noc. Po cichu wyprowadziłem z ogródka motocykl i odpaliłem dopiero przy szosie. Skierowałem się na pobliskie przejście graniczne w Krościenku. Kolejka znikoma. Białoruscy pogranicznicy ledwie zerknęli w mój paszport i puścili. Za to przy polskim okienku musiałem się nachylić.
- Aż trzy tygodnie był pan na Ukrainie? - dziwił się młody żołnierz.
- Tak.
- Sam?
- Dziesięć dni sam.
- I co?
- Fajnie było.
- A drogi?
- Jakie drogi?
- No właśnie...
Wyszedł z budki, oglądał mnie i bagaże.
- Wódka jest?
- Nie ma.
- Papierosy?
- Są.
- Pokazać.
- Tyle chyba wolno? - wyjąłem z kieszeni dwie paczki.
- Tylko tyle?
- No.
- To gdzie tu biznes? Jak się ta wyprawa zwróci?
- Żeby się zwróciła to musiałbym przyjechać TIRem, a nie motocyklem.
Pośmialiśmy się trochę, pogadali o jednośladach, podróżach, ukraińskich terenach i po chwili byłem już na polskiej stronie. Jechałem i się dziwiłem. Drogi jak stół. A tam gdzie widziałem znak „uwaga wyboje” miałem wrażenie, że drogowcy naprawili szosę i zapomnieli zabrać ostrzeżenia. Trudno mi było się nacieszyć lekkością pokonywanych zakrętów, dlatego zatrzymałem się dopiero po kilkudziesięciu kilometrach by przestawić zegarki i włożyć do telefonu kartę polskiego operatora. Kiedy ruszyłem, zaraz za zakrętem zobaczyłem stojących na poboczu dwóch motocyklistów. Jeden pochylał się nad swoją maszyną. Zatrzymałem się.
- Stało się coś, może w czymś pomóc?
- Eee, nie - wyprostował się wygolony grubasek, a w jego dłoni zobaczyłem białą szmatkę. - Zatrzymaliśmy się bo kurz taki, że trzeba gmole przetrzeć.
Nie wierzyłem własnym uszom, ale udałem, że rozumiem. Grzecznościowo zapytali skąd i dokąd jadę. Odpowiedziałem. Też udawali że wszystko rozumieją i w takiej atmosferze obopólnego zrozumienia szybko się rozstaliśmy.
Przed Lublinem sporo pojazdów zaczęło mrugać światłami. Jechałem ostrożnie wypatrując drogówki. Nadaremnie. Ostrzeżenia nie ustawały, więc będąc już w mieście zjechałem z ruchliwej ulicy na trawnik, postawiłem motocykl na stopce i sprawdziłem światła. Nie było drogowych. Cała reszta działała prawidłowo. By dostać się pod siodełko, gdzie miałem zapasowe bezpieczniki, zdjąłem połowę bagażu. Słońce prażyło. Ściągnąłem ciuchy, otworzyłem kufer, rozłożyłem się na trawniku klasycznie tak by nie było wątpliwości, że mam jakąś awarię. Motocykliści jeździli w tę i z powrotem, niektórzy nawet przyjaźnie pozdrawiali, ale nikomu do głowy nie przyszło by zatrzymać się i zapytać, czy w czymś nie pomóc. Moje odpowiedzi na takie pozdrowienia, które burczałem pod nosem, nie nadawały się do publikacji. Niestety, nie wszyscy byli jak Sowa, przed którego pomocą czasami trzeba było się chronić.
Co gorsza, wkładane bezpieczniki przepalały się natychmiast po przekręceniu kluczyka. Miałem gdzieś zwarcie. Macałem, szukałem na tyle, na ile pozwalały mi polowe warunki. Na próżno. Wyjąłem z lampy żarówkę, włożyłem do kieszeni by w razie kontroli ściemnić o poszukiwaniach najbliższej stacji benzynowej w celu zakupu nowej. Po godzinie wymuszonego odpoczynku ruszyłem. Dalsza podróż minęła bez nieprzyjemnych przygód. Nigdzie nie natknąłem się na drogówkę, ale jechałem przepisowo jak na Litwie.
Po blisko trzech tygodniach znów witał mnie Todek.
- Ty, światła zapal - usłyszałem zanim wyłączyłem silnik.
- Sam se kurwa zapal.
- Ja nie palę.
- Ja też - i tyle było rozmowy na temat palenia.
Potem wlazłem do wanny z ciepłą wodą i zasiadłem przy stole z wędlinami, które własnoręcznie przygotował Todek. Ania zaparzyła prawdziwej kawy i zaczęły się rozmowy. Tyle było do opowiadania, że nie szło opowiadać. Każdy temat ruszany był z kopyta, wałkowany chaotycznie i w rezultacie trzeba było potem tłumaczyć co miałem na myśli.
- Todek, jak trochę ochłonę i wszystko się we mnie uleży, to opiszę.
- Dobra. Ale co z tymi światłami?
- Zwarcie gdzieś mam i bezpiecznik przepala.
- To jutro zobaczymy. Mam do roboty w południe, będzie trochę czasu rano. Jak coś na wierzchu, to łatwo naprawimy.
I zaległem jak niemowlę w łóżku - w pościeli i z poduszką pod skołataną głową.
Po śniadaniu próbowaliśmy znaleźć owo nieszczęsne zwarcie. Przeczesaliśmy całe wiązki przewodów gdzie tylko był względny dostęp. Zdjęliśmy bagażnik i boczki. Sprawdzaliśmy czujnikiem. Po godzinie poszukiwań utwierdziliśmy się w przekonaniu, że zwarcie jest gdzieś pod czachą motocykla.
- Tu w chuj plastiku do ściągania. Nie zdążymy, bo niedługo muszę lecieć do roboty.
- No, żebyśmy zdążyli złożyć to, co rozebraliśmy.
Zdążyliśmy. Jeszcze przed południem wyruszyłem na ostatni etap. Bez żarówki, tzn. z żarówką, ale w kieszeni. Jechałem przykładnie przestrzegając wszelkich przepisów. Gdzieś w połowie drogi natknąłem się na patrol. Strzelili z radaru. Nie zatrzymali, jakby nie zauważyli braku świateł. Pomachałem im w podzięce. Odmachali. Ech - pomyślałem - jeszcze sporo nasza drogówka musi się nauczyć, żeby być jak ich ukraińscy koledzy. Albo lepiej niech się nie uczą.
Zatrzymałem się w przydrożnej karczmie na kawę i jakąś przekąskę. Pamiętałem, że kiedyś jadłem tu przepyszne naleśniki. Niestety, tego dnia nie było ich w menu.
- Słucham pana - zapytała młoda czarnulka.
- Wie pani co, wracam z Ukrainy gdzie przez trzy tygodnie tułałem się motocyklem. I kiedy wywróciłem się w szczerym lesie, gdzie w promieniu dziesięciu kilometrów nie było nic oprócz drzew, pomyślałem, że jeśli nie zdechnę tam z głodu, to wracając do domu w Polsce zajadę do was na naleśniki. I ta myśl pozwoliła mi przetrwać aż do nadejścia pomocy.
- Pani Helenko - czarnulka odwróciła się w stronę zaplecza.
- Słyszałam. Zaraz zrobię.
Na mniej więcej godzinę przed planowanym przyjazdem do domu wysłałem sms. Droga mijała spokojnie, więc tak samo spokojnie wjechałem na podwórko. Na ławeczce, pod czereśnią siedziała moja Krysia. Przywitaliśmy się serdecznie.
- Patrz - wskazała wzrokiem na stół. Czekała tam taca pełna rogalików.
- Pamiętałaś?
- Pamiętałam. Jest ich tam sześćdziesiąt cztery. Mleka chcesz?
- Tak, duży kubek.
Usiadłem na ławce. Wyprostowałem plecy. Wziąłem kubek do ręki, ogarnąłem wzrokiem rogaliki. Westchnąłem i zjadłem wszystkie...