BUŁGARIADA cz.1
Obiecałem opowieść. Nie relację, opis, sprawozdanie – ale opowieść. Bez danych, które można znaleźć w popularnej wyszukiwarce, bez kilometrowych statystyk, przeliczników i cen. Obiecałem, że jak podróżnicze emocje opadną a pamięć odrzuci nieistotne szczegóły – zasiądę do opowieści.
No to zasiadam...
Wszystko zaczęło się od tego, że podróż do Władywostoku nie wypaliła. Szkoda było przygotowań, zaplanowanego czasu i podróżniczego głodu. Bo spróbuj głodnemu sprzątnąć sprzed nosa schabowego...
Błądząc po internetowej sieci odpaliłem „Bulgarski Poscikk” - film tak beznadziejny, że aż genialny. Po raz któryś śmiałem się z tych samych scen, żartów i gagów. Ale tym razem przyszła myśl: a co my o tej Bułgarii wiemy? Że jakieś Złote Piaski za PeeReLu, wino i pocztowe znaczki? Tam musi być coś jeszcze – kombinowałem.
Rzuciłem hasło na internetowym forum i wkrótce zawiązała się sześcioosobowa grupa, chętna objechać krainę słodkich dziewcząt i tanich win. Albo odwrotnie...
Motocykl nie wymagał szczególnych przygotowań. Ot, zwykłe, samodzielnie wykonywane czynności: opony, olej, filtry itp. Sprzęt biwakowy też nie z najwyższej półki, ale i nie z chińskiego bazaru. Może poza taboretem – ale o tym później. Miejsce spotkania ustaliliśmy przy południowej granicy – więc czekała mnie podróż przez całą Polskę. Wymyśliłem, że podzielę trasę na pół i zanocuję u Jossbossów. Do podobnego podziału namówiłem Setnego, który też miał „grubo”, bo jechał spod północnej granicy. Tak więc obaj wyruszyliśmy dzień wcześniej niż reszta...
Krysia, widząc moją spłoszoną minę jaka mi zawsze towarzyszy przy tego rodzaju wyjazdach, ponaglała:
- No jedź już, bo ile można się smucić? Co ci przygotować na powrót?
- Usmaż świeżynki z cebulą, bo pewnie czegoś takiego tam nie zjem.
- No to ruszaj. Cebula już rośnie.
No i wyjechałem z podwórka. Droga do Polski Centralnej nie zapisała się nawet w mojej pamięci. Pewnie było spokojnie, nudno i w miarę szybko. Na miejsce dojechałem około osiemnastej. Renia i Jossboss czekali z kolacją. Od Setnego przyszedł sms, że minął Olsztyn. Sami zasiedliśmy na tarasie do posiłku. Około dwudziestej pierwszej poczuliśmy lekkie drżenie ziemi, a chwilę później dobiegł dźwięk tak niski, że aż szorował po asfalcie.
- To Setny. Już niedaleko – powiedziałem.
- Chodź – podniósł się Jossboss. - Wyjdziemy na drogę, bo po ciemku nie zobaczy gdzie skręcić.
Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Dziesięć minut później zaczynaliśmy drugą kolację ze smakowitą sałatką i warzonym przez Jossbossa piwem. Rano nasi gospodarze mieli sporo roboty, więc krótko po północy położyliśmy się spać.
Przed siódmą obudził nas zapach jajecznicy na kurkach. Jossboss krzątał się po kuchni, a Setny długo nie wychodził z łazienki. W końcu wyszedł.
- Kurcze, wasz pies zeżarł mi szczoteczkę do zębów.
- Zapomniałem powiedzieć, żebyś nie zostawiał jej na zlewie. Ale w szafce jest pakiet nowych. Nie jesteś pierwszy.
- Co ten wasz pies taki czyścioszek?
- Raczej smakosz.
Gospodarze spieszyli się do obowiązków, więc i my, nikogo nie opóźniając, sprawnie wyruszyliśmy na południe. Po opuszczeniu sadowych labiryntów wyjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu i już miałem popaść w nudnawe odrętwienie, kiedy dogonił nas jakiś motocyklista. Najpierw zrównał się z Setnym, a potem ze mną. Jechał i jechał. Kątem oka widziałem, że gapił się na mnie. Potem wyprzedził i zwolnił. Więc go objechałem. Cała procedura się powtórzyła, z tym, że tajemniczy jeździec swoją ofertę poszerzył o gesty. Machał rękami szeroko jak wiatrak.
- Kurwa, czyżby uczeń Sowy? - pomyślałem.
Najwyraźniej chciał, abyśmy się zatrzymali. Po lewej podwójna ciągła, po prawej ochronna balustrada. W dupie to. Nie zatrzymam się. Przynajmniej nie tutaj. Sto metrów dalej zobaczyłem dużą stację benzynową. Zjechałem. Tajemniczy jeździec zdjął kask i naszym oczom ukazał się... Longi.
- Co wy tak zapierdalacie, że zatrzymać was nie można?
- O, Pan Drogówka się znalazł. A gdzie twoja tabliczka? - zapytałem wiedząc, że większość z naszej grupy posiada blachy z nickami pod rejestracyjną tablicą.
- No, nie mam... Ale nie poznałeś?
- Po czym? Myślałem że to Sowa, tak łapami machałeś, ale motor mnie zmylił.
- Sowa nie jeździ chopperem.
- Chłopie – wtrącił Setny. - Sowa jeździ wszystkim. Nawet sam o tym nie wie. A co dopiero my.
- Kask zgubiłeś – powiedział Longi.
Setny mocno się zdziwił.
- Jak to, w czapce jechałem?
- Z sakwy ci wypadł.
Dopiero wtedy zobaczyliśmy rozpięte paski. Setny sprawdził czy jeszcze czegoś nie zgubił.
- Co to był za kask?
- Taki lanserski. Orzeszek z paskiem. Na upały.
- Wracamy?
- Chuj tam. Nie wracamy. Słaby był. A jak wypadł, to pewnie i tak nic z niego.
- Może i lepiej. Nie będzie korcić żeby w czymś takim po górach jeździć.
- No właśnie.
- A ty jak nas znalazłeś? - zapytałem Longiego.
- Pomyślałem, że jak przed ósmą wyjadę z Warszawy, to po drodze was spotkam.
- Jedziesz z nami do Tylawy?
- Nie od razu. Teraz jadę do mamy, bo ma dziś imieniny. Wieczorem do was dołączę.
No i znowu jak w polskim filmie. Nic się nie dzieje i droga na Ostrołękę. Chociaż nie – Ostrołęka została za nami, i to już wczoraj. Zamiast lornetki miałem w kasku słuchawki. Prowadziły nas głosowe komunikaty. Nawigację trzymałem w kieszeni z wyłączonym ekranem, dlatego baterii starczało na sześć godzin. Nie kontrolowałem trasy, ani czasu. Po prostu droga i tylko droga, która i dla mnie czasami bywała zaskoczeniem. Tak stało się i tym razem kiedy zobaczyłem, że wjeżdżamy do Mielca. Znajome rondo i znajomy zjazd. Zmieniłem trasę. Po dwustu metrach wjechaliśmy na ogromne złomowisko.
- Nie przesadzaj – Setny zdjął kask. - Z naszymi motorami chyba nie jest aż tak źle? - rozglądał się po nieprzebranych hałdach żelastwa.
- Zobaczymy. Albo nas zezłomują, albo dadzą kawy.
- No, przyjacielu – w progu biurowca witał nas Andrzej. - Trzeba było dzwonić, jakieś powitanie bym zorganizował.
- Sam nie wiedziałem, że tędy pojadę...
I godzinka upłynęła na opowieściach przy kawie.
Na pole namiotowe „Drymak” w Tylawie dojechaliśmy bez przeszkód. Trochę zostaliśmy zaskoczeni cywilizacją jaka tam na nas czekała: pomieszczenie gospodarcze z prądem, ubikacje i prysznic. To tego wiaty, stanowiska na ogień i gotowe do palenia drewno. Gospodarza ani widu, ani słychu. Za to znalazł się usłużny, starszy pan z pieskiem i wszystko objaśnił.
- Najlepiej będzie wam w tym końcu, bo tam małe dzieci. Tamci z kolei lubią trochę w nocy poszumieć. A gospodarz sam się wieczorem zjawi. Tylko was dwóch?
- Na razie tak. Ale zaraz jeszcze czwórka dojedzie.
- Ja tu już tydzień mieszkam i jeszcze ze dwa tygodnie zostanę.
- To w drodze powrotnej pana tu jeszcze spotkamy.
Zadzwonił telefon. Sztywny.
- No, w Krośnie jesteśmy.
- Wszyscy?
- Longiego jeszcze nie ma.
- No to dawajcie do Tylawy, my już się rozbijamy.
Po chwili przyszedł sms od Longiego: Jestem w Krośnie. Odpisałem: Reszta chłopaków też tam jest. Po kilku minutach Longi: Spotkałem wszystkich w Miejscu Piastowym.
- Sowy nie trzeba. Chłopaki umawiają się w Krośnie, a spotykają gdzie indziej...
- A Sowa dojedzie? - zapytał Setny.
- Mówił że się postara, albo nas po trasie dogodni. Zaraz go zapytam.
Wysłałem sms. Po kilku minutach odpowiedź: Kurwa, kurwa. Nie dojadę. Czekam we Włoszech na nowy alternator. Powodzenia.
No i tyle.
Po pół godzinie byliśmy w komplecie. Powitania przeciągały się aż do szarówki. Potem nastąpiła giełda turystycznego sprzętu. Rurek co chwilę zaskakiwał.
- Zobacz co okazyjnie kupiłem – wyciągnął ekspres do kawy. - I tu też niezłą gratkę trafiłem – naszym oczom ukazała się gazowa kuchenka z kompletem naczyń. Do tego taboret.
- A stołeczek to ci pierdyknie na pierwszym piasku – zawyrokowałem.
- Czemu?
- Miałem taki sam i ten plastikowy pierścień nie wytrzymał. Nogi się rozjechały. Teraz kupiłem aluminiowy.
- Ale za to mam fajny materac.
- Okazyjnie?
- A jakże!
Zjawił się gospodarz.
- Panowie na długo?
- Jutro jedziemy dalej.
- To rozliczymy się rano. Ognisko będziecie palić?
- Chętnie.
- To zrobię koło was nowe stanowisko i drew przyniosę. I mam prośbę, żeby po dwudziestej drugiej nie hałasować, bo niedaleko śpią dzieci.
W zasadzie nie musiał nas o to prosić, bo po kolacji z pieczonymi kiełbaskami, jeszcze przed jedenastą, wszyscy znaleźliśmy się w swoich zroszonych namiotach.
Ledwie otworzyłem oko, zobaczyłem nad sobą pełzające ślimaki. Czarne, bez skorupy, ciągnące za sobą oślizły ślad. Na szczęście po zewnętrznej stronie namiotu. Cała dolina była skąpana w rosie. Właściwie to nie trzeba było brać prysznica. Wystarczyło wytarzać się w trawie. Zanim wschodzące słońce osuszyło z grubsza nasze namioty, zanim zostały opróżnione kubki z kawy i zanim zwinęliśmy obozowisko – wystukała dziewiąta. Z każdą minutą powietrze nabierało gorącego rozpędu. Zapowiadał się upalny dzień.
Słowacja powitała nas remontami dróg. Ciągnęliśmy się w długiej kolumnie pojazdów, potem staliśmy jak na patelni w ruchu wahadłowym. Dzielnie to znosiliśmy przez kilka postojów, lecz w końcu zalewający oczy pot zmobilizował mnie do działania.
Podprowadziłem motocykle obok kolumny pod same światła. Tuż po zapaleniu się zielonego natychmiast ruszyłem. Niestety, pierwszy samochód też. Jakby specjalnie nie chciał mnie wpuścić w wąską bramkę. Na hamowanie było za późno. Dodałem gazu i mocno wychylając się na pobocze wyprzedziłem auto. W ostatniej chwili i o centymetry. Kiedy potem chłopaki mówili, że był to samochód na polskich numerach, wcale mnie to nie zdziwiło. Jednak i ja nie byłem całkiem bez winy.
Była to ostatnia drogowa mijanka i wszystko stało się tak szybko, że Setny nie zdążył włożyć rękawic i następne sto kilometrów jechał z gołymi dłońmi. Aż do sklepu w małej, słowackiej wsi. Szyld głosił, że obok nawet karczma była. Niestety, wszystko zamknięte. Przerwa. Powrót na szosę było dość trudny, bo pod stromą i mocno skośną górkę. Setny przed włączeniem się do ruchu za mocno zwolnił i położył swoją lokomotywę. Nic się nie stało, ale motocykl musiało trzech chłopa stawiać.
Tuż przed opuszczeniem Słowacji, kilka kilometrów przed węgierską granicą zajechaliśmy do pokaźnej, reklamującej się jako motocyklowa, karczmy.
- No, już myślałem że nie spróbujemy niczego swojskiego – odezwał się Yanucha, niezłomny miłośnik regionalizmów.
- A ty wiesz co zamawiać? - zapytał Rurek.
- Nie, ale chyba jakąś kartę mają?
No i gapiliśmy się w piękną kartę dań, niewiele z niej rozumiejąc. Najpierw przyszła młoda kelnerka, później zawołała starszą. Ta próbowała nam wyjaśnić, że niektóre nazwy nie znaczą tego samego co po polsku. Po kilkuminutowej naradzie podzieliliśmy się na dwie grupy. Longi, Sztywny i Rurek wzięli jakieś mięso o ładnej nazwie, a Setny, Yanucha i ja coś kluskowego o nazwie już nie tak ładnej. Wygląd potraw pasował do nazw. Ze smakiem zaś było odwrotnie.
Granicę słowacko-węgierską przejechaliśmy nie wiedząc kiedy. To mógł być niewielki mostek w polu, bo w następnej wsi już stały tablice w języku bratanków. Same Węgry przelecieliśmy opłotkami, przez ładnie utrzymane wsie i płaskie tereny, omijając drogi na których były wymagane winietki.
Na pierwszą kontrolę natknęliśmy się podczas przekraczania granicy węgiersko-rumuńskiej. W kolejce stało kilka pojazdów. Yanucha spróbował zagadać, czy nie wpuściliby motocykli bez kolejki. Nie wpuściliby. No to trochę pogrzaliśmy się na słonecznej patelni. Potem pogranicznicy zerknęli na nasze dowody osobiste i już byliśmy w Rumunii. Jakość dróg trochę spadła, za to średnia prędkość wzrosła.
Ciągnęliśmy się przez biedne, ale kolorowe wioski, mijaliśmy domki z rynnami kończącymi się na wysokości dachów. Nudno jak cholera. Słońce zaczynało szurać o horyzont, więc rozejrzałem się za miejscem na obóz. Wjechaliśmy w przydrożny las. Dużo starych drzew, dość płaska powierzchnia, niedaleko szosy. Wszystko pasuje. Postawiliśmy motocykle. Najpierw sikanie. Po chwili głos Sztywnego:
- Ja pierdolę, jakie tu mrówki.
- Aha – potwierdził Longi. - Przejdźmy dalej.
No i zaczęło się szukanie placu, zgodnie z zasadą, że najlepsze miejsce pod namiot zawsze jest kilka metrów dalej. Obeszliśmy spory kawał lasu. Z takim samym skutkiem.
- Ja pierdolę – pierwszy swoje seksualne zapędy zdradził Yanucha. - Nie stawiam tu namiotu.
- Ja tak samo – w sukurs przyszedł mu Rurek. - Co robimy?
- Mi tam nie przeszkadza – odpowiedziałem. - Zaraz i tak rozpalimy ognisko, potem przyjdzie noc i nic te mrówki nam w namiocie nie zrobią.
- Ni chuja, zrobią – nie dowierzał Sztywny.
- No dobra – podjąłem decyzję. - I tak nie będziecie spać w oczekiwaniu na inwazję. Nawet gdyby jej nie było. Jedziemy dalej. - Byłem trochę zły, bo wieczornej kawy już się mocno chciało.
Wyjechaliśmy na szosę. Po trzystu metrach minąłem drogę w którą warto by zajrzeć. Dałem znak do zawracania. Sam zjechałem na pobocze. Za sobą słyszałem dudniący silnik Setnego. Zerknąłem w lusterko – Setny był jeszcze na jezdni i zwalniał. Zacząłem zawracać i rozległy się klaksony. Zza Setnego z piskiem opon wyjechało osobowe auto. Na szczęście nie hamowałem, tylko dodałem gazu. Samochód przejechał tuż za mną. Do nieszczęścia zabrakło kilku centymetrów.
Tak łatwo innych pouczać - pomyślałem - by zatrzymywać się i oglądać, a sam zawierzyłem uszom i odbiciu w lusterku. Kawy już mi nie trzeba było.
- Rurek, prowadź teraz ty – zaproponowałem na kolejnym postoju. - Może będziesz mieć więcej szczęścia.
Z każdym kilometrem stawaliśmy się coraz mniej wybredni. Niebo szarzało, a wszystkim głowy kręciły się jak policyjne koguty. Wypatrywaliśmy potencjalnego biwaku. Po przejechaniu kolejnej miejscowości Rurek skręcił na wyłożony kostką podjazd baru Molo Garden.
- Kurwa, myślałem że to Moto Garden.
- Dobra, próbujemy... - Yanucha zeskoczył z siodła. Po kilku minutach wrócił z postawnym mężczyzną po trzydziestce. - Słuchajcie, to jest właściciel. Pozwolił nam się rozbić za stawem, przed boiskiem. Możemy korzystać z szatni. Jest tam prąd, ubikacja i prysznic. Właśnie wysłał pracownicę z papierem toaletowym.
- Ja namiotu nie rozstawiam – oznajmił Setny. - Walnę się tutaj na materacyku. - Wskazał wylany betonem, sporych rozmiarów prostokąt, nad którym stało metalowe rusztowanie z resztkami brezentowego pokrycia.
- Ja też – podchwycił Sztywny.
- To i ja – poparłem.
W efekcie na rozstawianie namiotów zdecydował się tylko Yanucha i Longi. Ze względu na to, że pora była już późna i biwakowaliśmy ta terenie sportowym – nie rozpalaliśmy ogniska. Wykonaliśmy szybką kolację na gazowych kuchenkach.
- Ale na piwo do baru pójdziemy? - zapytał Sztywny.
- No, przynajmniej wypada – Rurek patrzył pytająco. - Mamy za darmo biwak, to chociaż u właściciela w barze coś zostawmy.
- Dobra.
Podmiejski lokal cieszył się sporym wzięciem, zwłaszcza u lepiej sytuowanej młodzieży. Mimo to bez trudu znaleźliśmy wolny stolik na przestronnym tarasie. Za barem stała młoda dziewczyna, która (po konsultacji z szefem) z braku możliwości płacenia kartą, zgodziła się przyjmować zapłatę w euro. Rumunię traktowaliśmy jako kraj przelotowy i żaden z nas nie miał miejscowej waluty.
- To ja poproszę ten lokalny napój z nalewaka – złożyłem zamówienie po rosyjsku.
- Do tego jeszcze sześć Heinekenów i wysokie szklanki – dodał po angielsku Longi.
Zamówienie bez żadnych niejasności zostało przyjęte i natychmiast zrealizowane. Czas płynął szybko. Wypiliśmy co kto miał i przyszła pora na drugą kolejkę.
- Teraz ja zamówię – wyrwał się Setny.
Zebrał nasze naczynia i ruszył do baru. My za nim, bo dotąd Setny nie wychylał się ze znajomością ani angielskiego, ani rosyjskiego, a tym bardziej rumuńskiego języka. Z ciekawością nadstawiliśmy uszu.
- Proszę pani – zaczął po polsku. - To – postawił szklanki i zakreślił palcem nad pustymi naczyniami kółko – jeszcze raz.
Potem zmarszczył czoło, bo z powtórnym zamówieniem lokalnego napitku z nalewaka nie było już tak łatwo. Popatrzył po półkach i z ulgą wykrztusił:
- Coca-cola.
Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona.
- A chyżo – dodał.
No i dostał to, co zamawiał.
- Kurwa, Setny. Od dzisiaj ty za nas gadasz – oznajmiłem gdy ponownie zasiedliśmy przy stoliku. - My się głowimy za każdym razem co i jak, a ty jak z rękawa.
- Bo to żadna sztuka znać język i się dogadać...
Było sporo po północy, kiedy zalegliśmy na materacach pomiędzy motocyklami. Tylko Yanucha i Longi nocowali w swoich namiotach. Około czwartej obudziły mnie pierwsze krople deszczu.
- Setny, wstawaj. Zaczyna padać.
Jak na komendę obudził się też Sztywny i Rurek. W minutę zwinęliśmy posłania i rozłożyliśmy je na podłodze w sportowej szatni. Setny oparł się łokciem o górną część materaca i strzeliło.
- Gówniany materac – skwitował. - Nie mam już poduszki. Ale mam torbę.
Wsunął pod głowę tobołek i zasnął. Nie na długo. Zresztą tak samo jak my wszyscy. Grubo przed piątą obudził nas potężny łoskot. Coś jakby helikopter w pustej, metalowej beczce. Sporą chwilę trwało zanim Rurek objaśnił:
- Pociąg. Towarowy. Pusty.
I tak co kwadrans. Dlatego wpół do siódmej wszyscy byliśmy na nogach. I o dziwo wypoczęci. Tylko Setnego trochę bolała szyja od prowizorycznej poduszki.
Krzątaliśmy się niemrawo po mizernym trawniku, a pierwsi przechodnie kierowali z ciekawością na nas wzrok, Bóg wie co myśląc: sześciu chłopa, a tylko dwa małe namiociki...
Po śniadaniu poczekaliśmy kilka minut na gospodarza Molo Garden. Zrobiliśmy pamiątkową fotkę, wymieniliśmy się drobnymi upominkami i wyjechaliśmy na szosę. Pogoda dobra, droga tak samo. Nic, tylko jechać. Więc jechaliśmy.
Zapadającym w pamięć przerywnikiem podróżniczej nudy była karawana złomiarzy. Pięć furmanek, ciągniętych przez wychodzone szkapinki, wyładowanych po drugie piętro najróżniejszym żelastwem. Do jednej z furek podczepiono zdezelowaną Dacię. Na trzecim wozie umieszczono przednie koła takiego samego auta, więc ciągnęło za sobą przerdzewiały kuper. Na tyle ostatniej furki siedział cygański chłopaczek, który posłał nam szeroki uśmiech z całusem.
Po południu zatrzymaliśmy się w jakimś mieście na tankowanie. Poszło bez problemów. Po drugiej stronie stał supermarket dobrze nam znanej z Polski sieci.
- Idziemy na zakupy.
Każdy brał co mu trzeba było, żeby zjeść i wypić przy kolacji. Przy kasie niemiłe zaskoczenie:
- Kasa nie przyjmuje – oznajmił sprzedawca oddając mi płatniczą kartę.
- A jaki chuj? – mruknąłem pod nosem.
- Nie wiem – odpowiedział po rosyjsku sprzedawca. - Ale PIN dobry.
- Dziwne. Przed chwilą płaciłem za paliwo i wszystko było dobrze.
Na szczęście Setnego karta poszła bez przeszkód. Zapłacił za mnie, a ja wziąłem paragon by się rozliczyć przy następnych zakupach.
- Ty – staliśmy przed supermarketem i oglądaliśmy swoje karty. - O co tu chodzi? Przecież rachunki mamy w tym samym banku i karty też takie same.
- Chyba nie do końca – zmrużyłem oczy. - Moja ma napis „electron”.
- To zdrap i następnym razem pójdzie – doradził Setny.
Nie posłuchałem.
Skoro mieliśmy zakupy i pełne baki, to pozostało nam znaleźć jakieś sympatyczne miejsce na nocleg. Po mniej więcej pięćdziesięciu kilometrach z niemałym zdziwieniem dojrzałem przy drodze tabliczkę „Camping Aurelia”. Nie liczyłem na coś takiego, ale bez chwili wahania skręciłem. Faktycznie. Po przejechaniu kilkunastu zakrętów i wzniesień dojechaliśmy do drewnianej zagrody, za którą stały budynki campingowej bazy.
Przywitała nas kobieta w bliżej nieokreślonym wieku. Mogła mieć dwadzieścia pięć, albo dwa razy więcej lat. Z trudem przyszło nam ustalić stawkę za nocleg, ale przy pomocy ołówka i kartki jakoś się udało.
- Jak ona może prowadzić camping nie znając żadnego języka? - dziwił się Longi.
- Eee tam - skwitował wczorajszy poliglota, Setny.
- Tak? To proszę bardzo, idź i zapytaj gdzie można rozpalić ognisko.
- Już się robi.
I poszedł. Po chwili wrócił.
- Pani mówi, że zaraz będzie padać deszcz i ona w tej samej cenie udostępni nam świetlicę. Nie musimy stawiać namiotów.
- Patrzcie, co tu mamy – Yanucha oprowadzał po świetlicy. - Lodówka, kuchenka, a nawet wersalka.
- To może niech Setny tam się położy – zaproponowałem. - Bo ma pęknięty materac.
- Ale tu jakieś ciuchy wiszą – Setny wskazał na kołek wbity nad wersalką. - Może cieć tu przyjdzie nocować?
- Albo cieciowa – dorzucił Longi. - Ciekawe jak wtedy się dogadasz?
- A o czym wtedy gadać i po co? - zaśmiał się Rurek.
Zsunęliśmy meble na jedną stronę i rozłożyliśmy materace. Mi wypadło miejsce z brzegu, obok Sztywnego.
- Chrapiesz?
- Nic mi nie wiadomo...
- Aha.
Już na początku kolacji na kemping dojechała trójka motocyklistów spod Tarnowa: dwóch chłopaków i dziewczyna. Przysiedli się.
- Dokąd lecicie? - zapytali.
- Na południe.
- A dokładniej?
- Do Bułgarii. Nasza trójka – pokazałem na Longiego i Setnego – pojedzie na zachód, a reszta na wschód, bezpośrednio nad morze.
- Czemu tak?
- Bo urlopy mamy krótsze – wyręczył mnie Rurek.
- Ale jutro którędy pojedziecie?
- A bo ja wiem? - odpowiedziałem. - Wbijam punkt w nawigację, zakładam kask ze słuchawkami i jedziemy.
- Ale Transalpiną, czy Transfogaraską?
- A do której stąd bliżej?
- Do Transalpiny. Bardziej na zachód – objaśnił Longi, który z papierową mapą się nie rozstawał. - Sprawdzałem.
- To Transalpiną.
- A czemu? - zainteresował się Yanucha. - Słyszałem, że Transfogaraska jest zajebista.
- To nie możemy teraz pojechać Transalpiną, a wracać Transfogaraską? – zapytał Longi.
- Ni chuja – oponował Yanucha. - Transfogaraską jest bliżej do morza. Jedźmy Transfogaraską, a wy wrócicie sobie Transalpiną.
- Kurwa, Yanucha – uniosłem się trochę. - Od początku było wiadomo, że chcemy jechać dookoła Bułgarii tak, żeby morze było etapem końcowym. Taka wisienka na torcie. Więc skoro Tranalpina jest bardziej na zachód, to właśnie nią pojedziemy.
- Ja się tak nie umawiałem.
- A forum czytałeś?
- Dobra, chuj tam – zakończył Setny i to powiedzenie stało się hasłem wywoławczym na sprawy nie wymagające natychmiastowej reakcji. - Jutro się zobaczy.
Po jakimś czasie do naszego stolika dołączył miejscowy mężczyzna w wieku emerytalnym – przynajmniej na tyle wyglądał.
- Polacy? - zapytał po rosyjsku.
- Polacy.
Wyciągnął butelkę.
- Palinka – postawił flaszkę na stole. Tym samym nadał sobie przydomek.
Rozmowa toczyła się i zawracała zahaczając o motocykle, trasy i dziewczyny. Potem zeszło na życie i pracę.
- A powiedzcie – zapytał Palinka - co po polsku znaczy „kurwa”.
- To dziwka, kobieta sprzedajna, po rusku „bladź” - objaśniał Yanucha.
- Aha. A to czemu on – Palinka wskazał głową na jednego tarnowian – ciągle gada o kurwach?
- Nie o kurwach, ale o prądzie teraz gada.
- Jak to?
- No bo widzisz: kurwę można pierdolić – ciągnął Yanucha. - Ale i prąd może człowieka pierdolnąć.
- W chuja lecicie, albo ten wasz język całkiem pojebany – kręcił głową Palinka. - Jak prąd może wyruchać człowieka?
- A widzisz...
Około drugiej w nocy obudziło mnie głośne chrapanie. W nikłym świetle ulicznej latarni, wpadającym przez świetlicowe okno, zobaczyłem profil Sztywnego. Spał na wznak. Ścisnąłem palcami za jego nos. Trzymałem dłuższą chwilę.
- Twardziel – pomyślałem, bo chrapanie nie ustawało. W końcu Sztywny pociągnął potężny haust powietrza, zakaszlał i usiadł.
- Kurwa, Andryszek. Co ty robisz? Udusić mnie chcesz?
- Chrapałeś...
- To nie ja, to Rurek.
- Przepraszam – głupio mi się zrobiło, ale od tej pory i Sztywny nie mógł zasnąć. Po kwadransie usłyszałem jak teatralnym szeptem mówi do Rurka:
- Kolego, tu nie chrapiemy, tu śpimy.
I nastała cisza.
- No tak – pomyślałem. - Najprostsze metody są najlepsze.
Śniadanie, pakowanie i poranna toaleta w cywilizowanych warunkach zajęły nam sporo czasu. Dopiero około jedenastej byliśmy gotowi do drogi.
Sztywny zakołysał motocyklem.
- Zatankować musimy.
- Wrócimy do miasteczka – wpatrywałem się w nawigację. - Ze trzy kilometry. Bo jak wjedziemy w góry, to nie będzie już gdzie tankować.
Pokaźnych rozmiarów stacja benzynowa napoiła w kilka minut nasze motocykle. Stanęliśmy w kolejce do kasy. Wszystko przebiegało spokojnie, aż przyszła moja kolej.
- Nie ma pan innej karty? - zapytał sprzedawca.
- Nie. A po co?
- Nie możemy zweryfikować transakcji – podał mi wydruk. Na szczęście po angielsku.
- Przecież tu jest napisane, że PIN wprowadziłem poprawnie.
- Ale nasz bank działa w innym systemie i nie potwierdza tej transakcji.
- To co zrobimy? Paliwo już w baku.
- Nie wiem.
- Widzę logo mojej karty płatniczej na waszej kasie. PIN poprawny, środki na koncie posiadam. Powinniście sami rozwiązać ten problem.
Sprzedawca zawołał kierownika. A ten zaczął coś nawijać po rumuńsku. Nie pomagał mój rosyjski, ani Longiego angielski. Setny też wzruszył ramionami.
- Zbyt specjalistyczne słownictwo – stwierdził. - Mogę za ciebie zapłacić swoją kartą.
- Nie o to chodzi.
Kierownik nas opuścił i po chwili wrócił z bezprzewodowym telefonem.
- Kart, kart – wyciągnął rękę.
Podałem mu kartę. Coś z niej podyktował do słuchawki, potem wsunął do czytnika.
- PIN, PIN.
Nie wiem czemu, wszystko powtarzał. Wprowadziłem PIN. Transakcja przeszła bez problemu.
- OK, OK – powiedział.
- Dzięki, dzięki - a chłopaków zapytałem: - Jeżeli mi wyczyścili kartę, będziecie sponsorować mój powrót?
- Pomyślimy jak sprawdzisz saldo – zaśmiał się Rurek.
Transalpina rozkręcała się stopniowo: najpierw łagodne wzniesienia, szerokie zakręty i spokojne zjazdy, ale horyzont obiecywał coraz to mocniejsze atrakcje. I słowa dotrzymał. Góry stawały się coraz bardziej strome, zakręty coraz bardziej ciasne. Słońce schowało się za horyzont, więc pomny wczorajszych ostrzeżeń Palinki, zatrzymaliśmy się nad strumieniem, aby się cieplej ubrać.
- Kurwa – wyrwał się Sztywny. - Widzieliście te zakręty? Normalnie 360 stopni.
- Wyluzuj i podziel na pół – podpowiedziałem.
- Ano, faktycznie...
Założyliśmy cieplejsze ciuchy, deszczaki i grubsze rękawice. Zaczynało mżyć. Ruszyliśmy. Trudno było o dłuższy niż pięćdziesiąt metrów odcinek prostej. Po lewej mieliśmy strumień i namiotowe pole – dość zaskakujący widok jak na te warunki. Z zaciekawieniem patrzyłem na kolorowe namioty, zwłaszcza że zdarzył się prawie dwustumetrowy, prosty kawałek drogi. Nad obozowiskiem unosił się dym z paleniska i coś mnie tknęło: spojrzałem przed siebie. Szosa raptownie skręcała, a owa prosta była szutrowym przedłużeniem asfaltu i prowadziła w las. Nie kładłem na siłę motocykla w zakręt, bo było tam sporo patyków. Poleciałem prosto. Dobrze, że było dużo miejsca na hamowanie i nawrotkę. Szerokim łukiem wróciłem na asfalt. Poczułem pot na plecach. Niepotrzebnie się cieplej ubierałem.
Droga pięła się coraz bardziej stromo. Z racji tego, że dysponowałem motocyklem turystycznym, łatwiej pokonywałem górskie serpentyny. Chłopaki na chopperach mieli bardziej pod górkę, zwłaszcza Setny na swojej lokomotywie. Odjechałem na jakieś sto metrów i nagle, za ostrym zakrętem ukazało się cygańskie podwórko; tuż przy drodze, na skraju góry, malowniczo położona szopa, dwie campingowe przyczepy, zagroda na drób i dwukołowa przyczepa. Skręciłem. Wjechałem na podwórze, postawiłem motocykl na stopce. Po chwili pojawił się Setny, Yanucha i Sztywny. Stanęli obok mnie. A Longi zahamował na garbatym zjeździe, zabrakło mu nogi i się wywrócił. Chwilkę później ten sam manewr powtórzył Rurek. Podbiegłem z Setnym podnosić Longiego.
- Po jaki chuj tutaj się zatrzymywałeś?! - wykrzyczał Longi.
Byłem zaskoczony pytaniem i jego formą. Myślałem, że Longi mi przyjebie.
- Naprawdę tylko to cię interesuje?
- Tak, kurwa. Po ki chuj tu wjechaliśmy?!
- Rozejrzyj się. Żeby zrobić parę fotek.
- Aha – i złośliwa para zeszła.
W odróżnieniu od Longiego, któremu ucierpiało tylko męskie ego, u Rurka straty były większe: połamane lusterko i zgięta dźwignia hamulca. Jednak klejąca taśma, zwłaszcza w rękach współposzkodowanego, z którego już całkiem opadł bitewny pył, potrafiła czynić cuda.
- Mam wrażenie, że jest lepiej niż było – żartował Rurek, ale minę miał nietęgą.
Pożyczona od Cyganów siekierka i kawałek polana posłużyły jako dźwignia przy prostowaniu hamulca. W pięć minut maszyny były gotowe. Wypadało jednak zrobić te pamiątkowe fotki. Zrobiliśmy. Nawet Longi dał się sfotografować.
Cygańskie dzieciaki – bo dorosłych nie było widać – sprzedawały miód, jagody i indyki. Po drugiej stronie szosy auta zatrzymywały się przy źródełku by nabrać wody i nikt nie przejmował się tym, że parkowały przed wzniesieniem, na zakręcie, zabierając połowę i tak nie najszerszej jezdni.
Kilkanaście kilometrów dalej wjechaliśmy w chmury. Byliśmy ponad dwa kilometry nad poziomem morza i rzeczywiście zrobiło się chłodniej. Nawet w pracy silników dawało się odczuć różnicę, bo jakby osłabły. Za to widoki zapierały w piersi dech. Zatrzymaliśmy się na skraju drogi, przy stadzie wypasanych owiec.
- To ja już wiem, jak wygląda raj – wzruszył się Sztywny.
- A ja wiem jak wyglądają zakręty 360 stopni – Setny zdjął kask. - Miałeś rację, są takie. Na niektórych widziałem własne tablice rejestracyjne.
- Yanucha? - zapytałem. - Żałujesz, że nie jedziemy Transfogaraską?
- Nie, no co ty. Jest zajebiście.
Teraz więcej było z górki. Chmury stopniowo się przerzedzały, mżawka (a raczej wodna para) ustępowała, temperatura rosła. Pod wpływem szybko następującej różnicy ciśnień głuchliśmy. Kiedy wydawało się, że silnik ledwie mruczy, był to znak, że trzeba przełknąć ślinę.
Droga wiła się niczym wąż w trawie, tylko Sztywny coś kombinował. To zostawał, to podpierał się nogami, to kiwał na boki. Aż wreszcie zatrzymaliśmy się u podnóża gór.
- Będę bogaty – oznajmił. - Zobaczycie jak się jeździ. Ze sto kilometrów przejechałem za darmo. Dokładne wyniki podam przy tankowaniu. Prawie wszystkie zjazdy na wyłączonym silniku.
Zdjęliśmy ciężkie ciuchy. W jakimś miasteczku zatrzymaliśmy się na paliwowej stacji. Wszyscy z uwagą obserwowaliśmy Sztywnego. Zalał do pełna, dwa razy popatrzył na wskazania dystrybutora, wyjął komórkę i zaczął liczyć. Liczył raz, drugi i trzeci.
- Kurrrwa – wycedził. - Wychodzi, że spaliłem więcej niż zwykle...
Po standardowym, ale krótkim nabijaniu się ze Sztywnego ruszyliśmy dalej. Wjechaliśmy do dużego miasta. Prowadziłem grupę tylko na podstawie komunikatów w słuchawkach, więc szybko zaczęły się problemy. Usłyszałem: za trzysta metrów skręć w prawo. Okazało się, że wskazana droga z powodu remontu jest zamknięta. Żaden problem. Jedziemy prosto, nawigacja wyszukuje objazdu. Komunikat: skręć w trzecią ulicę w lewo. Liczę: pierwsza, zjazd w osiedle, druga, a trzecia dubeltowa, z rozwidleniem. Kurwa, co wybrać? A może ten zjazd w osiedle był liczony jako ulica? Robimy nawrotkę, a chwilę później komunikat: zawróć. I w ten sposób trzy razy. W końcu pojechałem „na gołębia”, czyli intuicyjnie. Wyrwaliśmy się z bermudzkiego obszaru, satelity odzyskały równowagę i wyprowadziły nas z miasta. Ale dobre pół godziny straciliśmy.
Po kilkunastu kilometrach spokojnej jazdy poprowadziłem w boczną drogę, z nadzieją na fajne miejsce pod namioty. Szutrówka zmieniła się w piach i wjechaliśmy na prowizoryczną żwirownię. Obskoczyły nas psy. Miejsce fatalne. Jechać trudno, a zawrócić jeszcze trudniej. Do tego rozwścieczona horda czworonogów skaczących do nogawek. Przy sporej dozie szczęście obyło się bez wywrotki i po kilku minutach wróciliśmy na szosę.
- Andrys – zaczął Longi. - Tu na mapie jest jeziorko. Niedaleko, po lewej, trzeba tylko zjechać za następną wioską.
- No to prowadź. Nie będę teraz przebijać nawigacji.
I pojechaliśmy. Po kilku kilometrach zjechaliśmy z szosy, minęliśmy busa w którym obok kierowcy siedziało z siedem osób i zatrzymaliśmy się na skraju wsi, na piaszczystym brzegu niewielkiego jeziorka. Posypały się pytania.
- Tutaj zostajemy?
- Tak blisko wioski?
- W czym problem?
- Warty będziemy trzymać?
- Po jaki chuj?
- A jak w nocy przyjdą i okradną?
- Chcesz to trzymaj - odpowiedziałem. - Ja zamierzam normalnie spać.
- Ale motory zepniemy?
- Rób co chcesz.
Słońce już było za horyzontem, więc nie było czasu na wybrzydzanie. Szybko rozbiliśmy biwak. Znalazłem kilka suchych gałęzi i rozpaliłem ognisko. Zrobiło się pięknie. Siedzieliśmy przy ogniu i gadaliśmy. Setny spojrzał w rozgwieżdżone niebo.
- Śpię dziś pod chmurką.
Od ogniska odeszliśmy jako ostatni. Kiedy zamykałem namiot, widziałem jak Setny układa materac przy motocyklach.
- Będzie padać – powiedziałem.
- Pierdolisz...
- No dobra. Skoro tak to widzisz...
Nad ranem obudziły mnie pojedyncze krople stukające o namiot. Wylazłem żeby obudzić Setnego. Kiedy wyszedłem, nad Setnym stał już Sztywny i okrywał go plandeką. Setny ani drgnął. Po minucie deszcz ustał, a Sztywny wrócił do namiotu. Dochodziła szósta. Nie było sensu dosypiać. Wlazłem do jeziora, którego woda o tej porze wydawała się szczególnie ciepła, przepłynąłem kawałek, wylazłem. Zebrałem trochę szczap i ponownie rozpaliłem ognisko. Wstawiłem wodę na kawę.
- Setny – zagaiłem półszeptem. - Setny?
Nic. Podszedłem i podrapałem w materac.
- Co jest, mistrzuniu? - otworzył oczy.
- Nudno. Pijesz kawę?
- Dawaj.
Usiadł, przetarł oczy i dojrzał dwa, spięte grubym łańcuchem motocykle. Potem przeniósł wzrok na krzesełka, gazowe kuchenki, latarki i naczynia, które zostawiliśmy odchodząc wczoraj od ogniska.
- Kurcze – ziewnął. - Mogliśmy chociaż kuchenki przypiąć do taboretów.
- No, najlepiej sznurowadłem.
Z namiotu wyszedł Longi, potem Rurek.
- Kąpałeś się? - spojrzał na mój mokry ręcznik.
- No.
- I jak woda?
- Super, tylko uważaj na zatopioną wersalkę. Sprężyny z niej wystają.
Chłopaki popływali i przysiedli się do porannego ogniska. Reszta ekipy też powoli wstawała. Normalna, poranna krzątanina, wzbogacona o poszukiwanie w trzcinach spokojnego miejsca na ubikację.
- Idziesz się rozbroić? - zapytał Setny.
- Nie. Idę postawić koordynaty, bo GPS tu słabo działa - odpowiedziałem. - A może przyjdzie nam tą samą drogą wracać? Warto zaznaczyć.
- Muszę rozebrać motocykl – oznajmił Sztywny.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
- Ty nie przeżywaj tak tego spalania – uspokajał Rurek. - Wystarczy że będziesz jeździć na włączonym silniku.
- Nie o to chodzi. Obrotomierz mi się przewalił na lewą stronę. Bo jak nie ma zapłonu i jest w przechyle, to tak się robi.
- To co chcesz rozbierać?
- Obrotomierz.
- Gadałeś, że motocykl?
- A co? Przy czym go mam? Przy skarpetkach?
I jak zawsze w takich przypadkach, drobna naprawa, którą wykonałby jeden człowiek w pięć minut, zgromadziła sześć osób, z których jeden pracował, a pięciu doradzało. Dlatego zajęło nam to pół godziny.
Likwidacja obozowiska dobiegała końca, ale nie u Longiego. Ten miał wiele rzeczy do zrobienia, ale pakowanie było rzeczą ostatnią. Kiedy byliśmy w połowie zwijania, Longi zaczął realizować swój plan.
- Słuchajcie. – zaczął. - Coś wam opowiem...
I zaczął snuć arcyciekawą historię. Zwłaszcza jej początek tak bardzo nas zaabsorbował, że przerwaliśmy robotę. Staliśmy wokół niego i z rozdziawionymi gębami słuchaliśmy. A Longi gadał... i się pakował. Po kwadransie oznajmił:
- No to jedziemy – i wsiadł na motocykl.
A my dalej byliśmy w czarnej dupie, czyli z niedokończonym pakowaniem.
Do granicy mieliśmy kilkanaście kilometrów. Zdążyliśmy jeszcze zajechać do rumuńskiego supermarketu (sieć znana także w Polsce) i się obkupić. Korzystając z okazji, ponieważ terminale akceptowały moją kartę, zwróciłem Setnemu dług płacąc za jego zakupy, a dokładniej za materac i krzesełko.
- Chujowe masz to krzesełko – powiedziałem po raz drugi podczas tej podróży. - Nie wytrzyma do końca. Nie to, co moje.
- Za takie pieniądze warto się przekonać.
Niedaleko nabrzeża natknęliśmy się na graniczną budkę. Rumuni sprawdzili nam dokumenty, a kilka metrów dalej Bułgarzy sprzedali bilety na prom.
W dole majestatycznie sunął Dunaj. U nabrzeża stał duży prom, na który wjeżdżały z naczepami TIRy i zawracały. Potem osobówki. Nami upchano dziury między pojazdami. Słońce smaliło z góry, rozgrzana, metalowa podłoga przypiekała od dołu. Nie przeszkodziło nam to w robieniu pamiątkowych fotek, nawet leżąc po kilkanaście sekund na pokładzie. Longi komisyjnie i za pozwoleniem kapitana, nakleił na sterownię logo naszego motocyklowego forum.
Dobiliśmy do bułgarskiego brzegu. Piękna, długowłosa strażniczka tylko machnęła ręką byśmy jechali dalej. Po kilometrze zatrzymaliśmy się na tankowanie. Z budki wybiegły dwie dziewczyny w kombinezonach. Jedna z nich wyjęła pistolet z dystrybutora i skierowała w stronę mojego baku.
- Mogę sam nalać? - zapytałem.
- A ja nie mogę? - oczy miała pełne nadziei. - Tak bardzo bym chciała.
- Proszę bardzo - nie miałem sumienia odmówić.
Za to Longi postanowił, że na siłę będzie szarmancki i nie pozwolił drugiej dziewczynie wlać mu paliwa.
- Wstydziłbyś się wykorzystywać kobiety – rzucił w moją stronę.
- Mam więcej sumienia niż wstydu i spełniam zachcianki.
- To co, zaraz się rozstajemy? - raczej dla formalności zagaił Rurek. - Mamy jakąś mapę?
- Mogę ci dać – otworzyłem tankbag. - To mapa Sowy. Zwrócisz mu po powrocie?
- Pewnie. Spotykamy się w pubie co wtorek.
Po uregulowaniu należności za paliwo – wszystkie karty płatnicze terminal obsługiwał bez zająknięcia – schowaliśmy się w cieniu przydrożnego drzewa. Ustawiliśmy się do pamiątkowej i trochę pożegnalnej fotki.
- Yanucha – zacząłem. - Mam nadzieję, że jazda Transalpiną nie pokrzyżowała ci szyków? Co złego to ja, ale wybaczaj.
- Weź przestań. Zajebiście było. Dawajcie cynki z trasy.
- Wy też.
Wyściskaliśmy się klasycznie, wsiedli na motocykle i ruszyli na zachód. Yanucha, Rurek i Sztywny długo jeszcze za nami patrzyli stojąc w cieniu drzewa...