
BUŁGARIADA cz.3
Jak tylko rano wysunąłem nos z namiotu, dostrzegłem grubasa w białej czapeczce zmierzającego z wielką łopatą w stronę niebieskich beczek. Setny też już nie spał, więc przyłączył się do obserwacji. Grubas zgarnął leżące pod śliwą owoce, otworzył jedną z bek, wrzucił i zamieszał.
- Ty, to zacier na rakiję – powiedziałem.
- Ale jak on zbiera szuflą co popadnie, to tam może być wszystko. Nawet kozie bobki.
- Będzie moc.
Wstał Longi. Jak tylko zorientował się w sytuacji, natychmiast poderwał Setnego do działania.
- Idziemy zobaczyć.
- Setny – zaznaczyłem – tylko nie pytaj gdzie można coś takiego kupić, bo da nam całą beczkę i będzie kłopot.
- Dobra.
Z daleka przyglądałem się spotkaniu poświęconemu produkcji narodowych trunków. Obie strony miały sporo do powiedzenia. Wymieniali się uwagami, spostrzeżeniami, kiwali ze zrozumieniem głowami. Na koniec uścisnęli sobie dłonie, a Setny przed czymś się wzbraniał.
- Nie, nie, dzięki, zaraz jedziemy – ledwie doleciało do moich uszu.
- Ty, on faktycznie sypie tam wszystko – relacjonował Longi. - Nawet liście. Mówi, że to nie ma znaczenia. Zdrowie zawsze zwycięża.
Pomimo dość wczesnej pory, ruch na drogach już dudnił. Tłumy turystów zakutych w samochodowe blachy podążały wzdłuż wybrzeża. Większość ze zrozumieniem robiła nam miejsce puszczając w korkach do przodu. Już po godzinie mieliśmy mokre od potu plecy. W ciemno odbiłem nad morze i po krótkim czasie znaleźliśmy niewielki, betonowy parking z kilkoma drzewami pośrodku.
- Machniemy ostatnią kąpiel w morzu. Takie pożegnanie. A potem polecimy na północny-zachód, w stronę Rumunii – i zacząłem ściągać ciuchy.
Longi znowu poszedł pierwszy. Setny i ja zaparzyliśmy kawę. Z pobliskich krzaków udało mi się zebrać garść okazałych jeżyn. Przez cały czas kurczowo trzymaliśmy się cienia, bo upał tego dnia był niemiłosierny. Wrócił Longi.
- Fajna plaża, czysty brzeg, ale trudne zejście. Zaraz za tymi krzakami zaczyna się bardzo stroma skarpa.
- Oho – skomentował Setny, gdy kilka minut później stanęliśmy nad tą skarpą. - Ściągaj buty i wbijaj paznokcie.
Jakoś daliśmy radę. Rzeczywiście, to miejsce było najładniejszym w jakim przyszło nam się kąpać podczas całej wyprawy. Znowu narobiliśmy zdjęć wiedząc, że to nasze pożegnanie z Morzem Czarnym. Powrót po skarpie był łatwiejszy – ale to żadna nowość, bo od dzieciństwa wiadomo, ze na drzewo łatwiej wejść, niż zejść. To samo się tyczy stromych i wyślizganych skarp.
Niedługo po powrocie na szosę wjechaliśmy do dużego miasta. Ostatni ślad po orzeźwiającej kąpieli znikł na pierwszym skrzyżowaniu. Przeczołgaliśmy się wielkomiejskimi opłotkami, by w końcu wyskoczyć na wylotówkę. Wbiliśmy się na szosę biegnącą równolegle do autostrady. Nie było zbyt szybko, ale za to nudno też nie było. Śmigaliśmy grubo ponad ograniczenia prędkości, bo prawie nikt tą drogą nie jeździł. Chcieliśmy dojechać maksymalnie daleko w kierunku rumuńskiej granicy. I tak przez prawie cały dzień. W końcu dojrzeliśmy pokaźny staw po prawej stronie szosy. Dojazd słaby. Spieczona gruntowa droga z głębokimi koleinami, ale wjechaliśmy. Na darmo. Po przejechaniu dwóch kilometrów okazało się, że to sztuczny zalew, bez ani jednego drzewa, ni krzewu. Zawróciliśmy. Kilka kilometrów dalej, po lewej stronie, natknęliśmy się na drugi staw. Tym razem z ładnym brzegiem porośniętym drzewami. No i mały domek.
- Zaczekajcie, podjadę zapytać – zjechałem z szosy.
Domek wyglądał na biuro rybackiego gospodarstwa. Ale stukanie do drzwi, dzwonienie do furtki, pokrzykiwania, nie dawały rezultatu. Żywego ducha. Wróciłem do chłopaków.
- Nic.
- Czekaj, ktoś idzie – Setny wskazał maleńką kropkę na horyzoncie. Kropka oderwała się od stada owiec i z każdą minutą rosła. - Jastrząb, albo Indianin. Z takiej odległości nas wypatrzył.
Po kwadransie Indianin stanął przed nami: wysuszony, opalony, szpakowaty, na oko czterdziestolatek.
- Szukacie kogoś?
- Gospodarza tej wody.
- A o co chodzi?
- Chcieliśmy zapytać, czy można tu postawić namiot.
- Stawiajcie. Ale nie z tej strony. Podjedźcie tą drogą – wskazał szutrówkę – i za wzgórzem znajdziecie zatoczkę. Tam będziecie mieli spokój.
- A to pana staw?
- Nie.
I poszedł.
- No proszę – podsumował Longi – facet dał nam pozwolenie, choć to nie jego staw i ziemia też nie jego.
- Uuu – pokiwał głową Setny - daleko nam jeszcze do nich.
- Ale chuj tam – zakończyłem dywagacje. - Rozbijamy.
Dziwny to był las. Łagodnie opadające w stronę wody zbocze, porośnięte okazałymi bukami i ani jednego krzaczka. Jechaliśmy pomiędzy drzewami jak w slalomie. Zatrzymaliśmy się na ledwie uchwytnym ludzkim okiem poziomym pasie, dającym szansę na postawienie namiotów.
- Na pewno tutaj? - dopytywał Longi.
- A w czym problem?
- W niczym, tak tylko pytam.
Ale nie wyglądało to na zwykłe pytanie, bo oczy Longiego po raz trzeci zrobiły się okrągłe, tak samo jak w sytuacji z wilkami i niedźwiedziem. Zza wzgórza, centralnie na nas, szeroką tyralierą maszerowało stado krów. Nie były to finezyjne, cwane, miejskie krowy spod Tranu, które opróżniały kosze i znały się na elektryce. Były to cycate, umorusane i z ostrymi rogami krasule, które waliły prosto na nas. Setny i ja robiliśmy fotki. Stado przeszło przez nasz płaskowyż, który najwyraźniej był ich codzienną drogą na pastwisko. Longi usiadł z wrażenia na podnóżku swojego motocykla.
- Słuchajcie – powiedział z nadzieją. - Nie mamy żadnych zakupów.
- To skocz do miasta. Za tym wzgórzem. Jakieś trzy kilometry. My w tym czasie przygotujemy obóz.
No i pojechał. A gdy wrócił, zobaczył rozbite namioty, przygotowany chrust na ognisko i parujące kubki z kawą. Klamka zapadła, nocujemy.
Nad wodą stała lekka wiata, a obok coś w rodzaju grilla wykonanego z metalowego pojemnika ciśnieniowego. Rozgościliśmy się. Po chwili nabrzeżem podjechał Jeep pickup, zawrócił na wysokości wiaty i tylnymi kołami wjechał do wody. Z kabiny wysiadło dwóch chłopaków. Zaczęli wrzucać do wody karmę. Podeszliśmy do nich.
- Nie wiecie, gdzie możemy znaleźć zarządcę tego stawu?
- To mój staw – wyprostował się krótko ostrzyżony chłopak w woderach.
- Można tu postawić namioty? - pytałem po fakcie.
- Stawiajcie.
- Kąpać się w tym stawie można?
- Można, ale woda niezbyt czysta.
- Damy radę.
- Ale kąpcie się trochę dalej, bo w tym miejscu będziemy stawiać sieci.
- A jak sobie radzicie z kłusownikami? - zadałem standardowe pytanie.
- Za pomocą strzelby.
Wrzucili dwa worki karmy i odjechali. W stawie rzuciła się duża ryba. Setny ożywił się.
- Masz wędkę? – zapytał.
- Mam drabinkę – odpowiedziałem. - Wytnij patyka i będziesz łowić.
- Dobra – i Setny poleciał w krzaki rosnące bezpośrednio nad wodą. Po chwili wrócił z wędziskiem. Przysposobiliśmy zestaw. Setny zaczepił na haczyk skórkę od chleba, zarzucił, wbił wędzisko w brzeg i wrócił pod wiatę. Przypłynęła łódź z rybakami. Przybili tuż przy zarzuconej wędce. Wszyscy pamiętaliśmy o strzelbie na kłusowników, więc miny nam trochę zrzedły. Z łódki wysiadł właściciel. Przyniósł skrzynkę w trzema wielkimi karpiami i jedną, ogromną tołpygą. A Setnemu jakby ktoś w gębę strzelił.
- Ja tylko tak, dla żartu – próbował tłumaczyć zwijając żyłkę. Na szczęście skórka od chleba rozmokła i spadła. - O, na pusty haczyk, tak dla zabawy... Ale może czegoś się napijemy?
Gospodarz, który miał na imię Todor, nie podjął tematu kłusownictwa, czy jak to Setny nazwał – wędkowania dla żartu. Wydał polecenia pracownikom, a sam przysiadł się do nas. Nie mieliśmy dodatkowego szkła, więc Todor wyjął piękny, stary nóż i z plastikowej butelki jednym ruchem wykroił szklankę.
- Masz nóż? - zapytał Longiego.
- Mam.
- A ty?
- Proszę – Setny pokazał swój składak z napisem KGB, kupiony na bazarze.
- A ty? - zwrócił się do mnie.
- Też mam, ale w namiocie.
- No to niech mój nóż będzie podarkiem – i położył na stole istne cacuszko.
Pierwszy z zaskoczenia wyrwał się Setny.
- W takim razie proponuję zamianę.
Tym sposobem Setny stał się właścicielem nie noża, ale dzieła sztuki. Plułem sobie w brodę, że prawdę powiedziałem. Wystarczyło burknąć, że nie mam...
- Dasz ponosić?
- Najwyżej popatrzeć. Co drugi dzień, na zmianę z Longim.
- Nie będziesz mieć spokojnego snu, zobaczysz...
Przyniesione ryby były tak duże, że karpie zwróciliśmy naturze. Tołpygę Setny sprawił, a ja upiekłem na grillu. Z ledwością zjedliśmy ją we trzech. I to nie ze względu na smak, bo na pewno lepsza była od suchych rybek znad Morza Czarnego.
Rybacy skończyli stawiać sieci.
- Na razie, muszę jechać na drugi staw – powiedział Todor. - Tam gdzie najpierw szukaliście miejsca.
Ciekawe, kto mu powiedział? Może Jastrząb Indianin? Zostaliśmy sami. Ognisko, ryby, jedzenie i picie. Ale natura upomniała się o swoje.
- Nareszcie ściemniało – zauważył Longi. - Mogę spokojnie iść w krzaki.
No i poszedł. Tylko po co czekał na ciemności? Żeby się zamaskować? W takim razie powinien był wyłączyć czołową lampkę. A tak – widzieliśmy każdy jego ruch, każde przykucnięcie. Nawet Ruski z satelity musieli go widzieć. I wszystkie komary.
Po jakimś czasie Todor wrócił z chłopakami na wyciąganie sieci. Wjechali lekko przodem oświetlając sobie wodę, sami weszli do kolan i w świetle reflektorów wyłuskiwali ryby. Mniejsze sztuki wrzucali z powrotem, a większe do pojemników ustawionych na płyciźnie. To był dobry zaciąg, bo samochodem obracali trzykrotnie. Po trzecim razie uprzątnęliśmy stół i zasiedliśmy przy ognisku w oczekiwaniu na Todora. Musieli wrócić, bo zostawili na brzegu łódź z silnikiem, sieci i pojemniki. Czekaliśmy tak ponad godzinę. Na darmo.
- Może specjalnie zostawili, żebym w końcu coś złowił – zastanawiał się Setny przywołując swoje nielegalne próby z wędziskiem.
Na wszelki wypadek, gdyby wrócili nad ranem, w ramach podziękowania za ucztę, włożyliśmy do łódki flaszkę okowity. I poszliśmy spać.
Noc minęła w miarę spokojnie, bo tylko okoliczne koty darły się między sobą plądrując rybacką łódź. Nikt nie zjawił się po zostawiony wczoraj sprzęt. Flaszka nadal tkwiła na posterunku. Nie spieszyliśmy się ze zwijaniem obozu, ale i tak nie było z kim się pożegnać.
Na śniadanie zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, przy targowym placu. Nic szczególnego. Takie samo badziewie jak u nas, zwłaszcza na Ścianie Wschodniej. Nawet budy z przygodnym żarciem serwowały podobne kurczaki, hot-dogi i hamburgery. Weszliśmy do sklepu ze wszystkim. Setny zaczął oglądać turystyczne ekspresy do kawy. Zza lady uważnie przysłuchiwał nam się młody sprzedawca.
- Jesteście z Polski? - zapytał.
- Tak.
- Studiowałem w Polsce. W Częstochowie.
No to sobie pogadaliśmy o różnych aspektach studiowania, życia i handlu. Aż zeszliśmy na tematy kulinarne.
- A może doradziłbyś, co moglibyśmy tu zjeść regionalnego? Jakieś typowo bułgarskie danie?
- Tutaj, przy bazarze, nic takiego nie ma, ale w mieście jest fajna gospoda i tam zamówcie czorbę.
- Co? Jak to zapamiętać?
- Napiszę wam na kartce. Nie musicie nic mówić, wystarczy, że podacie kelnerce.
Sprzedawca wyszedł z nami przed sklep i pokazał którędy jechać do wskazanej gospody. Kilka minut później siedzieliśmy na zacienionym tarasie pod okiem obserwującego nas z dachu kota. Kelnerka widząc skreśloną cyrylicą kartkę tylko się uśmiechnęła i poszła na zaplecze. Po niedługim czasie przed każdym z nas pojawił się półmisek gęstej zupy o nowym, ale fajnym smaku. Do tego pojemnik z mieszanką suszonych przypraw.
Wychodząc, przy regulowaniu rachunku zapytałem o skład czorby.
- Podstawa to fasola i pomidory, albo dynia. A serce to cytryna i mięta. Potem każdy urozmaica według własnych upodobań.
- Coś jak u nas z bigosem – podsumowałem. - Niby przepis taki sam, a w każdym domu smakuje inaczej.
Naszym oczom ponownie ukazał się Dunaj. Do promowej przeprawy zostało kilkanaście kilometrów, więc zatrzymaliśmy się w niewielkiej miejscowości pod sklepem. Ledwie stanęliśmy, podbiegł do nas starszy człowiek z nagim i wytatuowanym torsem, siwą brodą, w kapitańskiej czapce i dziurawych kaloszach.
- Ja umiem po polsku, umiem po polsku! - krzyczał z silnym, rosyjskim akcentem. - Kapitan żeglugi morskiej, rzecznej i wszelakiej – przedstawił się. - Obecnie pracuję w Interpolu.
Trochę nas zamurowało, ale wyczuwaliśmy niezłą zabawę.
- Znam Polskę, byłem w Polsce. Gdańsk, Sopot, Gdynia. Polki są piękne, a Bułgarki to kurwy. Mam w Polsce troje dzieci. A wy ile macie w Bułgarii?
- Ani jednego – odpowiedziałem za nas trzech.
- To słabo.
Weszliśmy do sklepu. Kapitan za nami. Kupiliśmy soki i mineralną wodę. Siedliśmy na schodkach.
- To twój, ten czerwony? - wskazał mój motocykl.
- Mój.
- Ile kosztuje?
- Na wasze, pięć tysięcy lewów.
- Dobra. Mój dom – wskazał piętrowy budynek po drugiej stronie drogi - kosztuje pięćdziesiąt. Dasz czterdzieści pięć, plus motocykl, a dom będzie twój.
- A ten pies? - zapytał Setny o skundlonego owczarka, który nie odstępował Kapitana.
- Co pies? To mój pies.
- Bez psa nie da rady – Setny zaczął się targować.
- Niech będzie moja strata. Dorzucę psa.
- Ale za bardzo mu z pyska wali.
- Nic na to nie poradzę.
- To nie bierzemy.
- No to bez psa.
- Bez psa domu nie kupujemy.
- To co będzie?
- Nic.
- No dobra. To chociaż zróbmy pamiątkową fotkę i pogadajcie do mnie głośno po polsku. Ja tym baranom spod sklepu powiem, że miałem kontrolę z Interpolu.
Dopiero teraz zobaczyliśmy, że cały czas byliśmy obserwowani przez grupkę miejscowych mężczyzn. Zrobiliśmy zdjęcia, pogadaliśmy trochę podniesionymi głosami i w pogodnej atmosferze pożegnaliśmy się nie tyle z Kapitanem, co ze staruszkiem, który pod kapitańską czapką nieustanne słoneczko nosił...
Dość szybko dotarliśmy nad brzeg. Do promu było ponad dwie godziny. Zawróciliśmy do miasta na lody. Oprócz lodów udało nam się wypić coś zimnego. A że chłód przysklepowych parasoli prowokował – nie opieraliśmy się. Zaliczyliśmy szybką, siedzącą drzemkę.
Po powrocie na przeprawę okazało się, że jesteśmy pierwsi w kolejce. Longi kupił wejściówki. Poza pogranicznikami nie było nikogo. Obstąpili nas, oglądali motocykle, okazywali tradycyjne zainteresowanie naszymi pojazdami. Nikomu do głowy nie przyszło kontrolowanie dokumentów, a tym bardziej bagaży. Okazało się, że jeden z nich też jest motocyklistą. Wyjął komórkę i sfotografował nas. Potem pokazał swoje ślubne zdjęcia na ścigaczu. Aż żal było kończyć tak przyjazną rozmowę, bo prom już dawał znaki do załadunku. Na pokład oprócz nas wjechał jeden TIR i jedno auto osobowe. Pustki, zwłaszcza w porównaniu z trasą w przeciwną stronę. Wrzuciliśmy do Dunaju po kilka monet na powrotną wróżbę, stanęliśmy na dziobie jednostki i coś smutnawo nam się zrobiło. Nieodwracalnie i bardzo wyraźnie kończył się główny etap naszej wyprawy.
Za to Rumuni zrobili wyłom w tradycji przekraczania granic, i jako pierwsi obejrzeli dokumenty naszych pojazdów. Obyło się bez niespodzianek. Kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy się, by wytyczyć nową trasę w nawigacji.
- Wbiję namiary przysłane przez Yanuchę.
- A gdzie to jest?
- Mam tylko współrzędne z noclegu. Przysłał, jak tylko minęli Transfogaraską.
- Damy radę?
- No, trochę daleko i późno jest. Ale wbijam. Spróbujemy. Pojedziemy ile się da, a jak by co, to mamy przecież namioty.
To była jazda. Bez przystanków, ograniczeń, bez gór i zakrętów. Nudy jak cholera, ale za to bardzo szybkie. Okazało się, że po płaskim i prostym też potrafimy, bo w ostatnich promieniach słońca dostrzegliśmy majestatyczny łańcuch gór. Nawigacja wskazała zjazd na szutrówkę. Zjechaliśmy. Słońce zaszło i bardzo szybko zrobiło się ciemno. Po raz pierwszy musieliśmy włączyć długie światła. Setny i Longi nie mieli z nich większego pożytku, bo tumany wzbijanego kurzu skutecznie ograniczały widzenie. Jechali za mną na światłach mijania, ale równie dobrze mogliby jechać bez świateł trzymając się tylko mojej tylnej, świecącej na czerwono lampy.
Droga miejscami stawała się drogą piaszczystą, a czasami kamienistą. Mijaliśmy niewielkie wsie przycupnięte nad długim, ciągnącym się kilkanaście kilometrów jeziorem. Ciężka to była, i niebezpieczna w takich warunkach, trasa. W końcu dojechaliśmy do wskazanego przez GPS ośrodka. Nie witał nas nikt. Właściwie to mało kto zwrócił na nas uwagę. Więc zaczęliśmy się witać sami.
- Dobry wieczór – zwróciłem się do młodej dziewczyny, która wyszła z recepcji. Nie spotkałem się z żadną reakcją. Potem próbował Longi. Też nadaremnie. Setny tylko machnął ręką.
- A co ja tam...
Longi się zawziął i kombinował z różnymi odmianami angielskiego, przeplatanego z kaszubskim, łamanym na czeski. Jak grochem o ścianę.
- Kurwa – dziwił się – jak w takim miejscu mogą zatrudniać tumana bez języków?
Wziąłem dziewczynę za rękę i poprowadziłem w stronę maleńkich, campingowych domków. Zatrzymaliśmy się przed jednym z nich. Bez słów pokazałem na chatkę, potem na siebie, na Setnego i Longiego. Dziewczyna zrobiła wielkie oczy i chyba nawet się zarumieniła. Pokiwała przecząco głową i pokazała dwa palce. Więc wskazałem na Longiego i sąsiedni domek. Recepcjonistka uśmiechnęła się, pokiwała twierdząco głową i napisała na ekranie telefonu cenę. Uniosłem brwi i dwa palce. Dziewczyna zaprzeczyła i pokazała jeden palec, a po chwili dodała prostopadle drugi.
- OK – powiedziałem uszczęśliwiony do chłopaków. - Setny i ja mamy jeden domek, Longi drugi. Ale Longiemu policzy tylko za pół domku.
Wprowadziliśmy się. Chatki klaustrofobiczne, ale z seledynową pościelą w rumianki, ubikacją i prysznicem. Co prawda na sedesie, jeśli chciało się zamknąć za sobą drzwi, trzeba było siadać bokiem, ale w niczym to nie przeszkadzało.
Szykowaliśmy się do kolacji na naszym mini-tarasie. Setny zajrzał do Longiego.
- Ooo, bratku, ty masz lepiej.
- Czemu?
- U nas nie ma takiego urządzonka – wskazał metalową kratkę zawieszoną na ścianie.
- A do czego to?
- Do zabijania komarów. Taka specjalna lampa. Będziesz mieć spokój. Całą noc.
- O, to fajnie – ucieszył się Longi. - Przed wyjściem włączę i po kolacji będzie jak znalazł.
Na ognisko było za późno, więc skorzystaliśmy z ogólnodostępnej kuchni by przygotować kolację. Zasiedliśmy przed naszym domkiem i jak zwykle czas popłynął. Zmordowani byliśmy trasą, upałem, wiatrem i w ogóle. Sporo przed północą rozeszliśmy się. Longi otworzył drzwi swojego domku.
- O kurwa! - krzyknął i odskoczył od progu.
Pomimo że staliśmy dobrych kilka metrów dalej, poczuliśmy falę gorącego powietrza. Longi spojrzał na Setnego.
- To nie żadna lampa na komary, tylko elektryczny grzejnik!
- Tara! - odkrzyknął Setny i skrył się w naszej chatce. - Na pewno żaden komar nie przeżył – krzyknął przez okno.
- Ani żadna bakteria – dodałem.
Tej nocy Longi spał chyba przy otwartym oknie, a nawet drzwiach, nie bacząc na latające robactwo.
Przed wyjazdem po raz kolejny w ruch poszła klejąca taśma, którą Longi umocował do kierownicy aparat fotograficzny Setnego. Po zabiegu urządzenie wyglądało jak ranny żołnierz owinięty fioletowym bandażem.
- Góry na horyzoncie, będziemy filmować.
No i wyjechaliśmy. Trasę zaczęliśmy od kontynuacji wczorajszego szutru, który po dwustu metrach przeszedł w gładki asfalt. Wystarczyło wczoraj objechać jezioro z drugiej strony, a uniknęlibyśmy kurzowej przeprawy. Ale trzeba brać co dają, a na składzie mieli kurz, więc będzie co wspominać.
Trasa Transfogaraska przywitała nas niepowtarzalnymi widokami, zakrętami które nie były już dla na nowością, kiepską nawierzchnią dróg i tłumami turystów po obu stronach szosy. Turyści bezstresowo parkowali swoje auta gdzie popadło, nie bacząc na zawężanie przejazdu. Pogoda się zagęściła. Od czasu do czasu mżyło.
Wreszcie doczłapaliśmy się do ogromnej zapory wodnej. Za nią ruch zmalał, znikły kioski z badziewiem i tuczącym żarciem. Nareszcie można było jechać. Dogoniliśmy samochód na polskich numerach. Auto bez kierunkowskazu przecięło podwójną ciągłą i zjechało na lewy pas. Polak potrafi, nawet - a może zwłaszcza - za granicą. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu na fotki, bo nie sposób było odpuścić.
Nauczony poprzednim doświadczeniem, na długo zanim wjechaliśmy w tunel, opuściłem w kasku blendę, by choć trochę rozszerzyły się źrenice. Po wjechaniu w czarną czeluść podniosłem szybę i dużo łatwiej było łapać punkty odniesienia, zwłaszcza w początkowym odcinku tunelu.
A po drugiej stronie inny świat: słońce, sucho, znowu stragany i samochody po obu stronach jezdni. Ze względu na wysokość zrobiło się trochę chłodniej, ale nie na tyle, by się docieplać. Nawierzchnia nie pozwalała na zbytnią nonszalancję, bo była świeżo sfrezowana. Widocznie szykowano drogę do remontu. Po drodze zatrzymaliśmy się przy źródełku, gdzie w opowiastki wdał się z nami miejscowy pszczelarz. Znowu było miło, a nawet serdecznie. Aż wyjechaliśmy z gór.
Na płaskim jakby czekała na nas ulewa. Piętnaście minut solidnej pompy. A że nie było gdzie się schować, to nawet nie próbowaliśmy. Byle szybciej wyjechać spod czarnych chmur. Po następnym kwadransie przejechanym w suchym wietrze wyschliśmy. I znowu gnaliśmy ile się dało. Byle bliżej granicy.
Późnym wieczorem zatrzymaliśmy się przy motelu. Motel stał w szczerym polu, ale spora ilość TIRów na parkingu świadczyła o dobrej kuchni.
- Jeśli się uda, to nocujemy – powiedziałem, kiedy już zsiedliśmy. - Rano bez zwijania obozu szybciej wyjedziemy i jest szansa, że dojedziemy do Polski.
Pokoje, a właściwie jeden, trzyosobowy pokój, jakby na nas czekał. Na najwyższym, trzecim piętrze. Duża łazienka i ubikacja. Pasuje, wzięliśmy. Duchota straszna. Klimatyzacja nie działa. Może nigdy nie działała? Jak w piekarniku. Nie pomagały otwarte okna, ani drzwi. Żadnego przeciągu. Powietrze stało i lepiło się. Ledwie zjedliśmy coś tam z zapasów, których wcale nie ubywało. Kolejka do prysznica. Najpierw Setny, potem Longi. Położyłem się w oczekiwaniu na swoją kolej.
W środku nocy obudziło mnie chrapanie. Zasnąłem nie wiedząc kiedy, czyli cały czas czekałem na prysznic. Wstałem. Woda wcale nie dawała ukojenia. Nawet nocne powietrze falowało w świetle ulicznych lamp. Osunąłem się jak wypompowany materac. Chrapanie ustało, a ja ponownie zasnąłem.
Ranek powitał nas głośnymi rozmowami za oknem. Awaria, brak prądu. Grupka robotników komisyjnie przystawiała drabinę do słupa. Potem zastanawiali się, czy wybrali dobry słup. Bez prądu nie było wody, więc nie było prysznica. A co gorsza, nie działała kasa fiskalna, więc nie było jak się rozliczyć za nocleg. Ku naszemu zdziwieniu, nikt nie chciał przyjąć od nas gotówki. Trzeba było czekać. Na szczęście energetycy nabierali rozpędu.
Przestawili trzykrotnie drabinę, za każdym razem prawie bijąc się o to, pod którym słupem ma stanąć. Wreszcie ustalili. Na szczyt wysłali najstarszego. Pod drabiną został najmłodszy. Reszta, czyli pięciu chłopa, usunęła się w cień, skąd był lepszy widok. Starszy wlazł, popatrzył i coś krzyknął w dół. Młody wyjął z torby wielki klucz i podrzucił. Klucz poszybował i w szczytowym punkcie zatrzymał się tuż przed klatką piersiową Starszego. Elektryk niczym z półki, wziął klucz z powietrza. I tak ze trzy razy, z różnymi narzędziami, aż prąd popłynął. Rozliczyliśmy się i pomimo elektrycznej obsuwy mieliśmy i tak niezły czas. Do czasu. Aż Setny zaczął odpalać lokomotywę.
Tuk, tuk, cyk i cisza. Rozrusznik nawet nie obrócił silnikiem.
- Ki chuj? - zastanawiał się Setny.
- Masz linkę? - zapytałem zerkając w stronę TIRa.
- Może najpierw popchniemy? - zaproponował Longi.
Ustawiliśmy motocykl tak, by było z lekkiej górki. Longi i ja z tyłu, a Setny na człapaka. Nabraliśmy rozpędu. Sprzęgło, bieg, sprzęgło. Opona tylko zostawiła czarny ślad na podjeździe. Ni chu chu.
- A zakręć teraz rozrusznikiem...
Zakręcił. Silnik zapalił jak gdyby nigdy nic, a nam kamień z serca spadł i potoczył się wprost do rowu. Tym sposobem, co prawda bez porannej kawy, ale za to przed godziną ósmą, byliśmy już w drodze.
Po pięćdziesięciu kilometrach przejeżdżaliśmy przez niewielką, rumuńską wieś. Na poboczu stał ciągnik z przyczepą. Coś mnie tknęło - może był to szósty zmysł, a może podświadomie zauważony cień - mijając skład szybko zredukowałem bieg i położyłem palce na hamulcu. Zza ciągnika wyskoczyła prosto pod koła dziewczynka. Hamowałem czym tylko mogłem, a siłą woli najbardziej. Praktycznie poczułem na błotniku muśnięcie jej zwiewnej sukienki. Nikomu nic się nie stało.
- Ja pierdolę – przypomniałem sobie o ryzykownym zawracaniu przed rozpędzonym autem, pierwszego dnia w Rumunii – chyba zwróciłem życie...
I jak w tamtym przypadku, tak i teraz – kawy już nie trzeba było...
W południe dotarliśmy ponownie do Molo Garden, gdzie zjedliśmy śniadanie. Nie omieszkaliśmy zamienić kilku słów z gospodarzem i odwiedzić znajomą szatnię z ubikacją. Dwa tygodnie wcześniej zaczynaliśmy tu rumuński etap. Niby wszystko wyglądało tak samo, a jednak inaczej.
Mknęliśmy w stronę Polski ile można było, zwłaszcza przez Węgry i Słowację. Trafiały się ciekawe odcinki, bo jechaliśmy obok głównych tras, ale były to tylko mgliste wspomnienia szatańskich dróg przy bułgarsko-serbskiej granicy, upstrzonych Zakrętami Sztywnego. Wycieczka trwała, ale wszyscy niemal fizycznie czuliśmy jej kres.
Kilka minut po dziewiętnastej wjechaliśmy do Polski. Trudno nazwać to uczucie. Radość i spełnienie przemieszane ze smutkiem. Zrobiliśmy zakupy i ponownie zawitaliśmy na polu namiotowym w Tylawie. Tym razem postawiłem namiot w innym miejscu - tak, by go nie oblazły ślimaki.
Rozpaliłem ognisko, wykonaliśmy pierwsze telefony do rodzinnych domów i zapatrzyliśmy się w ogień. Niby radość, och i ach, a jednak nie do końca. Potem to już tylko wspomnienia...
Rankiem znowu nas nawiedził facet z pieskiem, wstawił tę samą co przed dwoma tygodniami gadkę o urokach polskich gór i poszedł.
- A co on tak te góry zachwala – zastanawiał się Setny – jak się stąd przez dwa tygodnie nie ruszył?
- Wyższy stopień podróżnictwa. Wystarczy wyobraźnia.
- Warto przemyśleć.
Jakoś ociągaliśmy się ze śniadaniem. A to podładować komórkę, a to strzelić fotkę. A może po jeszcze jednaj kawie? Ale nie można było w nieskończoność przeciągać zakończenia wyprawy.
- Kawałek podjadę z wami, potem się odłączę – powiedział Longi, tym razem nie patrząc w żadną mapę.
Więc niemrawo jechaliśmy, aż w Miejscu Piastowym zatrzymaliśmy się na pierwsze rozstanie. Pamiątkowa fotka, uściski, uśmiechy – niby wszystko w porządku, a jakby ktoś z cukrowego zajączka uszy obłamał.
Potem, na rogatkach Rzeszowa, powtórka. Zatrzymaliśmy się z Setnym, pogadali, strzelili fotki, uściskali i rozjechali każdy w swoją stronę. Z cukrowego zajączka tylko wąsy zostały...
Rozłożyłem sobie powrót przez Polskę na dwa dni. Tym razem zajechałem do Todków. Wieczorem zasiedliśmy pod wiatą i w doborowym towarzystwie spożywaliśmy kolację. Wszyscy pytali o bułgarską wyprawę. Miałem tak wiele do opowiedzenia, że nic nie przychodziło mi do głowy.
- Amortyzator Longiego, opuszczona wioska, rozstrzelane wiadro, fale zrywające majtki, nóż Todora i Zakręty Sztywnego po trzysta sześćdziesiąt.
- Andryszek – rozdziawił się Todek – co ty pierdolisz?
- A chuj tam...
Nazajutrz normalnie, bardzo przewidywalnie dotarłem do domu. Krysia powitała mnie zamówioną przed wyjazdem potrawą. Po smakowitej uczcie i zgrubnym odparowaniu, wprowadziłem motocykl do garażu. Zdjąłem bagaże. W tankbaku wyczułem dziwny przedmiot. Zajrzałem. Na samym dnie znalazłem, zabrany z zalanego powodzią domku, ręcznie malowany obrazek. Powiesiłem go w garażu, nad motocyklem.
Dzięki niemu wiem, że niniejsza opowieść to nie tylko zbiór słów i rzędy liter, ale prawdziwa, podróżnicza historia...