
ZESTAWIENIE
Termin: 20-31 maja 2011 r.
Uczestnicy: Andryszek, Sosna, Panorama
Trasa: około 600 km.
WIZA
Grzesiek Sosna mówi, że jedzie. Mówi też, żebym jechał z nim - jeśli mam ochotę. Na Białoruś. Ochotę mam, więc się deklaruję. Dogadujemy termin na wypad do Białegostoku w celu wyrobienia wizy. Grzesiek był tam nie raz, wizę niejednokrotnie wyrabiał, więc służy mi za przewodnika.
Najpierw Towarzystwo Ubezpieczeniowe. Wchodzimy do pomieszczenia, gdzie stoją dwa biurka - za jednym z nich pani w średnim wieku.
- Proszę paszport - zwraca się bezpośrednio do mnie.
- To widać?
- Oczywiście.
Podaję paszport i wcześniej przygotowany w domu wniosek. Pani bardzo sprawnie wypełnia kwitki, wprowadza dane do komputera, drukuje zaświadczenie i inkasuje 75 złotych.
- Miłego pobytu - życzy na odchodne i zasuwamy z Grześkiem do konsulatu Białorusi. Najpierw dzwonek do furtki która się nie otwiera, dopóki nie znajdziemy się w polu widzenia kamery. Po wkroczeniu na teren konsulatu idziemy zgodnie ze wskazaniami strzałek, do pomieszczeń znajdujących się w piwnicach budynku. Cztery okienka - jak w banku lub na poczcie - z czego tylko dwa czynne - też, jak w banku lub na poczcie. Na szczęście obsługa idzie dość sprawnie i po kilku minutach staję przed panią bez makijażu. Podaję paszport, wniosek i polisę ubezpieczeniową. W zamian otrzymuję karteczkę z wypisaną kwotą 35 Euro, numerem konta i adresem banku w którym mam dokonać wpłaty. Bank znajduje się kilka ulic od konsulatu. Lecimy więc z Grześkiem pod bank. W banku kolejka - jak w banku. Pytam, czy mogę płacić przelewem lub kartą. Nie. Tylko gotówką - za to mam wybór: złotówkami, lub Euro. Szukam bankomatu, biorę przybliżoną równowartość 35 Euro i wracam do banku. Stoję i się wkurzam, bo na sześć okienek tylko dwa czynne. Procentowo wynik słabszy niż w białoruskim konsulacie. Wreszcie wpłacam gotówkę (do tego prowizja) i otrzymuję imienne potwierdzenie. Wracam do konsulatu. Znowu kolejka. Ale tym razem na dobre mi wyszła, bo stojąc w niej przypominam, że nie podpisałem złożonego wniosku. W końcu podaję potwierdzenie wpłaty i podpisuję wniosek. Pani ładnie dziękuje i mówi, że po odbiór paszportu mogę zgłosić się w czwartek, czyli za sześć dni. Wychodzimy z konsulatu.
- No, to za tydzień będę mieć wizę.
- Za tydzień to ty będziesz mieć paszport, może z wizą - studzi moje zapały Grzesiek.
- Jak to? Przecież wzięli pieniądze.
- No. Za przyjęcie wniosku, ale nie za wydanie wizy. Wizy są za darmo...
- A jak nie dadzą, to forsę zwrócą?
- Jasne. Dogonią i jeszcze dorzucą - śmieje się Grzesiek.
WYJAZD
W dzień podróży dzwoni Grzesiek:
- Opóźni nam się, mam trochę zaległej roboty.
- To o której ruszamy?
- Zależy o której Panorama wróci z Białegostoku.
- Panorama przyjechał?
- No, i będzie z nami wracać na Białoruś.
- To zadzwoń jak będziesz coś wiedzieć.
- Dobra.
Olega, zwanego Panoramą, poznałem rok wcześniej u Grześka, kiedy ten organizował kameralne zakończenie sezonu motocyklowego. Panorama przyjechał wtedy z Grodna własnoręcznie odrestaurowanym "Uralem". Jak zapewniał Grzesiek - motocykl jak i jeźdźca, zna cała zmotoryzowana Białoruś. Teraz odwiedził Polskę na wpół skonstruowaną przez siebie trajką, czyli trycyklem.
Powoli kończę pakowanie jedynego tobołka, który umieszczam na bagażniku motocykla. Jeszcze raz sprawdzam dokumenty: paszport z wizą, zielona karta, ubezpieczenie zdrowotne, pieniądze. Biorę 50 dolarów - podobno na jeden dzień to aż zanadto - bo tylko na jeden dzień zaplanowaliśmy z Sosną ten wyjazd. No i czekam. W końcu Grzesiek dzwoni, że za pół godziny ruszamy na granicę. Odpalam motocykl i po dziesięciu minutach stawiam się pod garażem Sosny. Kilka minut później przyjeżdża Panorama. Przepakowujemy tobołki, bo Grzesiek jedzie na "samie", czyli składanym Harleyu zwanym "Dziką Świnią" i nie ma tam nic, na czym można by zamontować bagaż.
W pięć minut stawiamy się na granicy. Panorama zostaje skierowany na osobny pas, ponieważ jego trajka traktowana jest przez Białorusinów jako samochód. Dość szybko tracimy go z oczu, ponieważ los nam sprzyja. Celnicy, wopiści, a nawet pani z kantoru - ciekawie przyglądają się motocyklowi Grześka. Padają w takiej sytuacji standardowe pytania o pojemność, moc silnika i maksymalną szybkość. Na moją maszynę prawie nikt nie zwraca uwagi - dzięki temu unikamy zaglądania w bagaże. Pomimo tak korzystnego obrotu sprawy, musimy odwiedzić JEDENAŚCIE okienek wypełniając formularze, dokonując opłat i zbierając pieczątki. W końcu, po czterdziestu minutach jesteśmy na Białorusi.
- Ekspresem poszło - mówi Sosna na pierwszym postoju, jakieś trzy kilometry za granicą. Dzwoni do Panoramy. Ten nie odbiera. Dzwoni do Igora. Ten odbiera i po chwili się zbieramy.
- A Panorama? - pytam Grześka.
- Przyjedzie do Igora.
No i lecimy. Szosa szeroka, łagodny, długi podjazd - szczyt góry łączy się bezpośrednio z niebem. Coś na wzór amerykańskich pocztówek z samotnym jeźdźcem. Do tego zachodzące słońce. Istny kicz. Ale w realu.
Wjeżdżamy na posesję Igora, znajdującą się na odległych obrzeżach Grodna. Niektóre budynki jeszcze w budowie, ale garaż okazały i wykończony. Wylewne i szczere powitanie. Chyba jeszcze ze czterech motocyklistów, syn Igora, jego kolega i koleżanka. Zostawiamy bagaże i motocyklami jedziemy do miasta po zakupy i wymianę walut. Prowadzi Igor na Walkirii, potem Grzesiek, ja i Kola z Dimonem na Drag Starze. Igor zasuwa przez Grodno chwilami około 100 km na godzinę. My nie odstajemy ani na chwilę. Jadąc po bruku mijamy jakiegoś motocyklistę na rusku z koszem. Macham mu na powitanie ręką, on odmachuje - koszem. W końcu wymieniamy pieniądze i robimy zakupy na jakąś astronomiczna kwotę. Dolar tego dnia stoi pięć tysięcy białoruskich rubli. Chleb kosztuje dwa tysiące osiemset. Nasze zakupy alkoholowo-żywieniowe na kilku motocyklistów poszły za kilkaset tysięcy...
W zawrotnym tempie - bo na horyzoncie burza - wracamy do Igora. Okazuje się, że na zapleczu Igor ma gospodarstwo agroturystyczne, którego nie może oficjalnie zarejestrować, bo ma meldunek w Grodnie. Wchodzimy do bani, czyli parowej łaźni. Po chwili siedzimy w drewnianym wnętrzu. Igor przekręca na ścianie klepsydrę. Piętnaście minut parówki. Nie jest lekko, ale wytrzymuję. Potem prysznic. I na dwór. Na dworze deszcz, na niebie burza, więc wśród piorunów i strug ulewy włazimy do furakie - czyli drewnianej balii wypełnionej wodą o temp. około 40 stopni. Siedzimy w kółeczku, na podwodnych ławkach - obrzeża balii okupują butelki z trunkami i co smaczniejsze przekąski. Niezapomniane wrażenie - zimna burza z piorunami nad nami, a my w gorącej wodzie kąpani...
Potem znowu prysznic. Burza ustępuje. Zasiadamy za drewnianym stołem. Chleb, kwas, kurczaki, ser, ogórki, kiełbasa, smalec. Nawet stara gitara. Wszystko gra. Gadki, śpiewy, oglądanie zdjęć, wspominki i plany. O północy pojawiają się dziewczyny balujących z nami chłopaków. Najpierw wskakują do furakie. Potem dołączają do biesiady. Około godziny trzeciej idę spać. Dostaję pokój z szerokim łożem tylko dla siebie. Grzesiek dostaje podobny, obok. Ale o tym dowiaduję się o piątej nad ranem, obudzony jego chrapaniem...
GRODNO
Cisza, spokój, łagodne słońce na niebie. Błąkam się po obejściu i dostrzegam Igora łowiącego ryby w stawie.
- Już wstałeś? - pytam zdziwiony.
- Wcale się nie kładłem.
- A ryba bierze?
- No patrz - pokazuje mi wzrokiem wiaderko, w którym pluska kilka ryb.
Siadam na ławkę i łapię wschodzące słońce. Po godzinie budzi się Grzesiek, Kola i Dimon. Obijamy się wszyscy o ten poranek. Gadka nie jest tak wartka jak wczoraj, oko jeszcze się klei, a niektórym nawet w głowie szumi. Ryba w stawie ma to gdzieś i wcale nie bierze.
- Adam - zwraca się do mnie Kola. - Chodź, coś ci pokażę.
Chłopaki się śmieją, że wczoraj dziewczynom, w saunie, trzeba było pokazywać. Ale idą za nami prawie wszyscy. Zachodzimy pod wiatę.
- Sam to robię - Kola podnosi plandekę i naszym oczom ukazuje się motocyklowe monstrum. Na pierwszy rzut oka kupa naruszonego rdzą żelastwa, ale z każda chwilą moje zdumienie rośnie. Manetki w formie rybiej łuski - każdy pierścień kuty osobno; korek wlewu paliwa z siedzącym na nim orłem, kluczyk w formie ptasiego szpona, rury na światła tylne i mnóstwo pozostałych detali.
- Kolka, ty nie jesteś kowal, ty artysta.
- A patrz jeszcze tu - Kola wyciąga miecz, tarczę, topór i hełm, a wszystko jak z powieści fantasy. Szczęka opada mi jeszcze bardziej.
- A to co? - pytam. - Rekwizyty do "Władcy Pierścienia"?
- Nie... Tak sobie, po godzinach czasem robię.
Kola pracuje w spółdzielni metalowej, za około trzysta dolarów miesięcznie, co przy galopującej inflacji i cenowym szaleństwie jest marną pensją - dlatego chętnie bierze dorywcze roboty. Tych dodatkowych zleceń ma coraz więcej, ale musi trzymać się państwowej posady, ponieważ nie ma szans na prywatną inicjatywę.
Zjadamy śniadanie. Dzwoni Panorama i mówi, że przyjedzie około szesnastej.
- No to mamy trochę czasu i pozwiedzamy Grodno - rzuca Grzesiek Sosna.
- A co tu zwiedzać? Tylko zamek i cerkiew - odzywa się Dimon.
- No, tyle razy byłem w Grodnie, a cerkwi nie odwiedziłem ani razu - obstaje przy swoim Grzesiek.
- A w Sokółce często bywasz? - pytam.
- Prawie codziennie!
- A ile razy byłeś w sokólskiej cerkwi?
- Też ani razu - śmieje się Grzesiek. - Ale tu wypada zobaczyć.
- No dobra - godzi się Dimon. - Igor, odwieziesz mnie do domu? Potem latajcie sobie po mieście. Ja muszę do roboty.
- Okiej - godzi się Igor i wyprowadzamy motocykle z garażu.
Przemykamy opłotkami Grodna, z niektórych gospodarstw wyskakują kundle, ale w pogoń ruszają tylko za Grześkiem i jego "Dziką Świnią". Po kilku kilometrach wjeżdżamy na teren niewielkiego tartaku. Naprzeciwko baraku stoi kojec z wilczurem, przed nim obrócony na bok telewizor, a w kącie obejścia niewielki kurnik, niczym chatka Baby Jagi. Dimon podchodzi do kurnika, podnosi boczną klapę i wyjmuje trzy jajka.
- Pijesz surowe? - zwraca się do mnie.
- Tylko jeżeli muszę.
- Acha - rozbija jajko i wypija jednym duszkiem. - Idziemy.
Prowadzi nas przez pomieszczenie tartaczne, do części mieszkalnej. W środku stoją drewniane meble, wielkie łoże, wpół rozebrane, ale czynne pianino i piec własnej konstrukcji. Siadamy, gadamy, pijemy herbatę. Podziwiamy wystrój, a zwłaszcza piec, który kumuluje ciepło poprzez polne kamienie. Po godzinie żegnamy się i ruszamy na grodzieńskie Stare Miasto.
Zwiedzać mi się nie chce, tzn. nie lubię "zaliczania" miejsc - całe to zwiedzanie mnie męczy, nuży i nie interesuje. Niezależnie od okoliczności i szerokości geograficznej. A zwłaszcza jeżeli mam chodzić na smyczy przewodnika deklamującego wyklepane formułki. Zdecydowanie od takiego tradycyjnego poznawania ścian, ulic i drzew, wolę poznawać ludzi. Dużo to trudniejsze, ale moim zdaniem ciekawsze - a i satysfakcja większa. Mimo moich uprzedzeń zaliczamy najstarszą budowlę Grodna - cerkiew z XII w. i Stary Zamek.
- A może teraz wpadniemy do jakiejś knajpki z regionalnymi potrawami? - zagaduję Igora.
- Nie zjesz tu nic regionalnego, a w gospodach wszystko niesmaczne. Lepiej zrobić zakupy i samemu przyrządzić.
- No to tak zróbmy - podchwytuje Grzesiek. - Zjemy i pojedziemy do Polski.
W supermarkecie nabywamy karkówkę, kiełbasę, ser, kwas i jeszcze jakieś drobiazgi. Zaopatrzenie, wbrew moim wyobrażeniom, aż tak bardzo nie odbiega od naszych sklepów. Za to ceny mogą osłabić.
- Mój kolega - opowiada Igor - w piątek poszedł do sklepu obejrzeć telewizory. Upatrzył sobie taki za milion rubli. Brakowało mu trochę, to pożyczył po rodzinie i znajomych. Zaszedł do sklepu w poniedziałek i znów nie było go stać, bo ten sam telewizor kosztował już półtora miliona...
Wyjeżdżając z Grodna widzę, jak Igor po minięciu tablicy z oznakowaniem terenu zabudowanego puszcza kierownicę swojej Walkirii, zdejmuje kask i zapina go przy siedzeniu. Potem, jak zwykle, odkręca manetkę grubo ponad setkę. W kilka minut znów jesteśmy na jego gospodarstwie.
- Jak ci się udaje tak jeździć bez kasku?
- No, czasami się nie udaje. Ale jak zatrzymują to mówię do milicjanta, że od dziesięciu lat tak jeżdżę i że będzie pierwszym, który mnie za to ukaże. Jak dotąd - skutkuje. Żaden nie chce być tym pierwszym palantem.
Przygotowanie ogniska idzie migiem i już niebawem możemy się raczyć smakowitym mięsem. Przyjeżdża Panorama. Dołącza do biesiady. Wypytuje od niechcenia o plany powrotu do Polski.
- Zaraz jedziemy - odpowiada Grzesiek. - Tylko zjemy, wypijemy kawę i wracamy.
- A musicie, tak zaraz, dziś?
- Ja muszę, bo jutro mam robotę. Nie wiem jak Adam.
Panorama spogląda na mnie pytająco.
- Ja nie muszę. Wizę mam ważną prawie miesiąc a na granicy wpisałem, że wracam za tydzień.
- No to dobrze - podchwytuje Panorama. - Zostań, zabiorę cię do domu, pomieszkasz trochę, a za dwa dni jest wielki zlot w Brześciu. Razem pojedziemy.
- Jasne, że tak - popiera Grzesiek. - Zostawię ci resztę dolarów, może się przydadzą. Jak wrócisz, to się rozliczymy.
Nawet nie mam czasu się dobrze zastanowić. Wszyscy zaczynają mnie zapraszać, namawiać i planować najbliższe dni. W międzyczasie Grzesiek odjeżdża. Klamka zapada. Serdecznie żegnam się z Igorem i jego ekipą. Po chwili Panorama pilotuje mnie przez Grodno, na peryferia miasta, wprost na osiedle tysięcy garaży. Moim oczom ukazuje się widok z filmów fantastycznych: odrapane ściany, dziurawe ulice, tysiące boksów podobnych, ale jakże różniących się w sposobie zniszczenia. Miasto przyszłości po atomowej katastrofie. Może nieco ponure, ale fascynujące. Jedziemy labiryntem uliczek, by w końcu zatrzymać się przed metalowymi drzwiami któregoś z boksów. W dole rozpościera się widok na niższy poziom garaży. Po ich dachach, grupkami w zachodzącym słońcu, przechadzają się dziewczęta. Tęczowa abstrakcja.
- To tu - oznajmia Panorama i otwiera swoje królestwo. Wstawiam motocykl, zabieram pakunki, przesiadam się do jego auta i ruszamy. Po dziesięciu minutach drzwi nam otwiera jego żona - Oksana.
- Dobry wieczór - wita mnie po polsku z silnym, rosyjskim akcentem, zresztą jak prawie wszyscy rozmawiający tu w moim języku.
- Dobry wieczór - odpowiadam nieco zaskoczony. Oksana oprowadza mnie po ładnie urządzonym mieszkaniu, poznaje z córką - Liką. Dostaję do dyspozycji największy pokój z telewizorem. Siedzimy w kuchni, rozmawiamy po polsku, zajadamy smaczną kolację. Dzwoni telefon. Odbieram. To Grzesiek. Jest już w domu. Trafił na pogranicznika-służbistę i na granicy spędził ponad dwie godziny...
PRZYGOTOWANIA
Poprzedniego wieczora ustaliłem z Oksaną, że jeśli wstanę pierwszy, to mam się czuć jak u siebie w domu - więc wstaję i robię kawę. Piję aromatyczny napar i spoglądam przez okno. Po jakimś czasie wstaje reszta domowników. Przy śniadaniu spoglądamy niemrawo na telewizor stojący na lodówce. Akurat leci program poranny, do którego zaproszono głównego szefa straży granicznej. Po krótkiej rozmowie, prowadząca program namawia widzów do telefonowania i zadawania pytań. Na dole ekranu wyświetla się numer pod jaki można dzwonić. Panorama przerywa jedzenie, bierze komórkę i dzwoni. Ku mojemu zdziwieniu, po kilkunastu sekundach w telewizorze rozlega się głos Panoramy - audycja idzie w stu procentach na żywo, bo równolegle słyszymy go w naszej kuchni. Prowadząca redaktorka z szerokim uśmiechem zapowiada pierwszy telefon i z każdą chwilą widzimy, jak jej uśmiech rzednie, bo Panorama najzwyczajniej w świecie obstawia głównego pogranicznika za to, że jego podwładni każą motocyklistom stać w kolejce razem z samochodami. No i oczywiście jako przykład podaje wczorajszy, ponad dwugodzinny wyjazd Grześka Sosny. Oficer do którego kierowane były te słowa z kamienną twarzą tłumaczy, że motocykle są takimi samymi użytkownikami szos jak inne pojazdy i muszą być traktowane na równi z nimi. No i tyle.
Ruszamy na miasto. Skoro mamy jechać na zlot, to potrzebne są pieniądze. Mam tylko dolary. Kurs w bankach nijak nie przystaje do rzeczywistości, a kantory od paru dni pozamykane, bo nie mają czym handlować. Pozostaje nielegalna wymiana. Odwiedzamy bazar, targ, kilka sklepów, biur i urzędów. Widzę jak taksówkarz z państwowej korporacji, po przywiezieniu klientki pod dom dzwoni do firmy, by poznać aktualny kurs dolara bo nie wie, na ile ma skasować pasażerkę. Zadajemy półgębkiem kilkanaście razy konspiracyjne pytanie: może dolary? Dowiadujemy się, że dziś lepiej idzie euro - zupełnie odwrotnie jak trzy dni temu. Trwa to prawie pięć godzin. W końcu udaje się wymienić walutę po zadowalającym kursie.
Po południu zjawiamy się pod garażem Panoramy, wyciągamy trajkę na próg i zdejmujemy koło. Diagnoza: wypracowany wielowypust w wyniku czego luźne koło bije na boki i wydaje dziwne dźwięki. Najprostszym, choć prowizorycznym sposobem naprawy jest mocniejsze dokręcenie koła - ale do tego potrzebna jest niewielka tulejka. Wyobrażam sobie, że zaraz weźmiemy wymiary i w najbliższym sklepie kupimy brakującą część. Moje wyobrażenia szybko weryfikuje Panorama: znajduje w kącie kawałek rury, wkręca ją w imadło i szlifierką kątową zaczyna ciąć. Potem dokładniejsze docinanie i szlifowanie. Po piętnastu minutach tulejka gotowa. Następnie wymiana linki gazu - ale aby ją wymienić, najpierw trzeba samemu zrobić. Dlatego wymontowujemy stare linki, odcinamy końcówki, kompletujemy pancerze, wprowadzamy do nich nowe linki i przy pomocy ręcznego lutowania dorabiamy końcówki. Aż mi głupio, że tak łatwo zapomniałem o pracy rąk własnych oglądając się na gotowe artykuły sklepowe, które wystarczy tylko wymienić. Jakże łatwo pomylić wymianę z naprawą. Czas szybko mija. Późnym popołudniem odwiedzają nas trzej grodzieńscy motocykliści. Dwa ścigacze i jeden Harley Sportster - w podstawowej, fabrycznej wersji, ale za to cały na czarno - tak samo jak owi jeźdźcy w nowych, tekstylnych kompletach. Powitanie, gadka-szmatka - ale coś się nie klei. Na zlot do Brześcia nie jadą. Pucują wydechowe rury swych gładkich pojazdów. Nawet zbytnio się od roboty nie odrywamy. Przed garażem zatrzymuje się dwóch dziadków.
- Co tam Oleg znowu kręcisz? - pyta siwy staruszek z parciana torbą.
- Śrubkę, dziadku, śrubkę kręcę - odpowiada życzliwie Panorama, przy czym mruga do mnie porozumiewawczo.
- Eee, te wasze motory - ciągnie dziadek. - Kiedyś to były motory! Emka, Iż, Ural, wszystkie z dwudzielnym siedzeniem. Nie to, co te wasze dzisiaj - tu patrzy na dwa ścigacze pod garażem - na których siedzi się jak na świni.
- Ale mój to chyba dobry motor, co nie? - zapytuje protekcjonalnie właściciel Harleya.
Dziadek przygląda się najpierw motocyklowi, potem pytającemu. Szuka słów, mierzy od stóp odzianych w wypastowane buty, do głowy z zawiązaną firmową chustą harleyowego jeźdźca i powoli mówi:
- Synku, jak przestaniesz cieszyć się z tego, na czym jedziesz - a zaczniesz z tego, że w ogóle jedziesz - to wtedy pogadamy.
Macha ręką i odchodzi. Kątem oka zauważam lekki uśmiech Panoramy. Mi też jest wesoło. Czarni jeźdźcy dość szybko wsiadają na swoje rumaki i znikają. Smarujemy nowe linki, regulujemy i odpalamy trajkę do jazdy próbnej. Kluczymy po labiryncie garażowych uliczek, wertepy i dziury doskonale weryfikują dokręcone koło. Wszystko działa jak należy. Zatrzymujemy się pod jednym z setek garaży. Ze środka wychodzi wysoki, umorusany blondyn.
- Dima - przedstawia się.
W garażu siedzi jeszcze dwóch, nie mniej ubabranych w smarach chłopaków. Wszyscy pochylają się nad jego Hondą Shadow. To chyba dlatego Panorama przywiózł mnie tutaj.
- A Dima sam zrobił te kufry - pokazuje z dumą jego kolega - Sonia.
Patrzę na nie z podziwem, fotografuję. Oryginalne kufry, na dodatek ręcznie malowane.
- Sam malowałeś? - pytam.
- Nie. Kolega. Kilka garaży dalej.
W garażu oprócz standardowych przyrządów i narzędzi stoi szafa z motocyklowymi ciuchami, stolik z czajnikiem i wersalka. Można żyć i nocować. Dima zaparza kawę. Pod garaż zajeżdżają coraz to nowi motocykliści. Zjawia się chłopak na współczesnym Iżu z koszem.
- Saszka - zwraca się do niego Panorama. - Jedziesz na Brześć?
- Nie, Iżem nie pojadę...
- Nie Iżem, tylko moją trajką.
- Trajką?
- No, jako kierowca.
Oczy Saszy robią się jak spodki od herbaty.
- Jako kierowca? No a ty?
- Ja nie mam prawka. Przecież zabrali. Rok temu.
- No dobra, pojadę - decyduje się Sasza, ale w jego twarzy widzę obawę. - Jeszcze wieczorem zadzwonię i ostatecznie potwierdzę.
- Kto jeszcze jedzie na Brześć? - pyta Panorama. Wszyscy patrzą na niego z nadzieją, ale jakoś nikt się nie deklaruje. - No, co jest?
- Ja bym pojechał - nieśmiało zaczyna Sonia.
- Ja też - dołącza Wowka. - Ale wiesz...
No i okazuje się, że chęci na wyjazd mają wszyscy, ale też prawie wszyscy nie mają prawa jazdy, lub mają je zatrzymane, ich pojazdy nie mają przeglądów, lub są w stanie tylko wypełniać przestrzeń, w dodatku bezdźwięcznie.
- No blin... - zamyśla się Panorama. - Zrobimy tak: do jutra macie znaleźć sobie kierowcę, a ja dam swoja Mazdę. Mam jeszcze w beczce taniego paliwa od Ruskich, to zrobicie zrzutę i mi zwrócicie.
- To moja Tania pojedzie - wyrywa się Dima.
- Dobra. No to jutro o dziewiątej pod moim garażem.
Po Saszkę przychodzi ojciec z psem. Cała trójka pakuje się do Iża z koszem i odjeżdża. My trajką jedziemy do garażu Panoramy, gdzie przesiadamy się do Mazdy. W domu czeka na nas Oksana z pyszną kolacją. Pomiędzy pierożkiem a herbatą dzwoni Sasza. Po minie Panoramy widzę, że został bez kierowcy.
- Wiesz, Adam - zaczyna Oleg. - Całą zimę budowałem tę trajkę, przerabiałem, dłubałem i bardzo bym chciał na niej pojechać w paradzie, na zlocie w Brześciu...
- Dobra - przerywam. - Pojadę. Nie szukaj kierowcy. Zawiozę cię tą twoją trajką.
- Naprawdę?
- Mój motocykl nie musi jechać na zlot. Ważne, że my pojedziemy. Twoja w tym głowa, żeby nie dać się złapać na paradzie bez dokumentów.
- Nie ma sprawy, ustawimy się w środku kolumny.
JEDZIEMY NA BRZEŚĆ
Punktualnie o dziewiątej zjawiamy się pod garażem. Wszyscy są już na miejscu, na czele z Tanią - dziewczyną Dimy - jedyną, której ostało się jeszcze prawo jazdy. Dima zostaje - przyjedzie później na swojej Shadow. Za to jest Żenia, Sonia, Alek i Siergiej. Jest też kilka osób na swych ukochanych, ale zdezelowanych motocyklach, którzy mimo starań nie jadą na Brześć - więc przybyli nas pożegnać.
Pakujemy wszystkie graty do auta, dorzucamy bańki z paliwem i prowiant. Orszak rusza kwadrans później, odprowadzany przez motocyklową brać tylko do skraju garażowego osiedla. Za sterami trajki siedzi Panorama bo jak twierdzi, w mieście go raczej nikt nie zatrzyma, byle przepisowo jechać. Nawet mi to na rękę, bo mam okazję przyjrzeć się z bliska całej tej machinie. Jedziemy przez miasto wzbudzając ogólne zainteresowanie. Nikt nie pozostaje obojętny na nasz widok, nawet dwaj ministranci w komżach - jeden z nich zakrywa dłońmi oczy, a drugi pozdrawia gestem rogów szatana. Wyjeżdżamy za Grodno i Panorama zatrzymuje się na stacji benzynowej.
- No, to przesiadka.
- Dobra, tylko pokaż, jak te biegi chodzą.
- Normalnie, jak w samochodzie, tylko wszystko masz pod lewą ręką i odwrócone, jak w lustrze.
- O kurde, może nie od razu chwycę.
- Jedynki nie wrzucaj, bo wyskakuje. Ruszaj z dwójki. Hamuj raczej silnikiem, bo hamulce ma słabe.
- Dobra - siadam za kierownicą która jest jak w motocyklu, ale sprzęgło pod lewą nogą, jak w aucie. Panorama sadowi się za moimi plecami.
- Zresztą, na początku ja będę wrzucać biegi, ty tylko wciskaj sprzęgło.
Ruszam. Wciskam sprzęgło, Panorama zmienia przełożenie. Jedziemy, a ja czuję się jakbym odkrywał nowe lądy. Trajka trzęsie, huczy, podskakuje, przy setce w zakrętach jedzie prosto - ale jakiego ma kopa! Połączenie czołgu, kosiarki i bolidu formuły jeden. Moc w tym czuć straszną. Zasuwamy tak przez blisko godzinę. W tym czasie uczę się zmieniać własnoręcznie biegi. Zjeżdżamy na postój w miejscowości Różane. Zsiadam z trajki na miękkich nogach i z twardą dupą.
- No, jak się jechało? - pyta Panorama.
- Nieźle, ale muszę się do wszystkiego przyzwyczaić.
Reszta ekipy wysiada z Mazdy.
- A jechałeś już czymś takim? - zagaduje Alek.
- No... tak dużą trajką to jeszcze nie jeździłem. Ile ma długości? - pytam w nadziei na odwrócenie uwagi od mojego doświadczenia z trajkami.
- Trzy osiemdziesiąt - odpowiada Panorama. - A ta twoja jaka była?
- Czerwona.
Wszyscy się śmieją biorąc odpowiedź za dobry żart. Ja też się cieszę, że nie nałgałem, a jednocześnie nie sprowadziłem na Panoramę niepokoju co do moich talentów kierowniczych. Prawdę miałem rzec, że moja jedyna w życiu trajka to trójkołowy, czerwony, dziecinny rowerek?
Zwiedzamy pobieżnie ruiny posiadłości Sapiechów z postanowieniem, że zajrzymy tu w drodze powrotnej. Koło trajki zbiera się grupka ciekawskich - niektórzy podjeżdżają służbowymi samochodami - choćby śmieciarką. Wszyscy mają czas i obowiązki w nikłym poważaniu. Rozmowa miło płynie, czas też, więc startujemy w dalszą drogę. Drugi etap idzie mi dużo łatwiej. Zatrzymujemy się jeszcze na jeden postój. Wydobywamy kanistry z Mazdy i tankujemy trajkę. Trzydzieści pięć litrów poszło z dymem. Do Brześcia już niedaleko, mija nas coraz więcej motocyklistów. Włączamy się do ruchu i spokojnie podążamy na miejsce zlotu. Jakieś trzydzieści kilometrów przed Brześciem zjeżdżamy z głównej trasy, kierujemy się w stronę zlotowego ośrodka i zostajemy zatrzymani przez białoruską drogówkę. Zjeżdżam na pobocze i wyłączam silnik. Majestatycznym krokiem podchodzi do nas milicjant. Zdejmuję kask i podaję dokumenty.
- A ty co, w tym roku z tyłu siedzisz? - pyta zdumionego Panoramę.
- No, kierowcę mam - duka Oleg.
- Powodzi ci się, szofera aż z Polski zatrudniłeś - milicjant oddaje mi prawo jazdy.
- Tak wyszło.
- To szerokiej drogi.
Odpalam maszynę i ruszam. Po kilometrze zatrzymuję obok "naszej" Mazdy.
- Co tam było? - Alek wychyla się z okna.
- A to suka - jęczy Panorama. - Rok minął, a on po oczach mnie poznał, bo pod kaskiem kominiarkę miałem.
- No co ty, nie po oczach, ale po trajce.
- Jak po trajce, skoro w zeszłym roku samochodem tu byłem.
- No, blin - przytakuje Alek. - To faktycznie, suka.
OBOZOWISKO
Mijamy jeszcze jeden patrol milicji. Tym razem puszczają nas z marszu, a Mazdę kierują na boczną drogę. Przewidzieliśmy to. Tania podjedzie najbliżej jak się da do ogrodzenia za którym znajduje się ośrodek. Wjeżdżamy w bramę. Tłum się rozstępuje. Bramkarze naginają tłuste karki w naszą stronę. Milicjanci zaciekawieni łypią spod daszków lotniskowych czapek. Panorama zsiada i idzie pod namiot organizatorów.
- Ile za jeden dzień?
- Osiemdziesiąt tysięcy - odpowiada łysy jegomość.
- A za dwa?
- Sto sześćdziesiąt.
- Co to za matematyka?
- Wyższa.
- Aha. No to my dwaj, na jeden dzień.
Łysol zapina nam na ręce opaski informując, że jak zgubimy, to duplikatów nie będzie. Najwyżej nowe, za taką samą cenę.
- Ot bladź. W zeszłym roku jak na dwa dni, to taniej było.
- To jutro wracamy? - pytam zdziwiony.
- No co ty.
- Przecież na paradę mamy jechać, to jak wjedziemy z powrotem do obozu?
- Aj tam. Jakoś to będzie.
Przeciskamy się wąskimi alejkami ośrodka wypoczynkowego, znajdujemy kilka metrów wolnego miejsca i ogradzamy je taśmą, wyznaczając pole dla tych, którzy mają do nas jeszcze z Grodna dojechać. Przejmujemy z Mazdy, przez specjalnie wysmarowany czarnym lepiszczem płot, nasze bagaże, namioty, żywność i trunki. Budujemy prowizoryczne miasteczko. W międzyczasie z Alkiem "organizuję" stół i dwie ławki.
Przyjeżdża Borys - na wychuchanym cruiserze, w nowych i czystych skórach, z Julią - elegancką i wyzywającą towarzyszką jego podróży wszelakich.
- Odstaw trajkę na bok, to zmieszczę swój motocykl - zwraca się do Panoramy.
Po chwili Borys parkuje. Namioty już stoją. Teraz pompowanie materaców. Obok nas rozbija się Tomek - motocykl ma na polskich tablicach, na kamizelce barwy ukraińskiego klubu, ale w późniejszej rozmowie przyzna, że mentalnie czuje się Litwinem.
- Mam pompkę, na gniazdo do zapalniczki - proponuje pomoc.
- Borys, podstaw pod namiot swój motocykl, to podłączymy pompkę - prosi Panorama.
- A nie da się bez przestawiania? Bo mi się nie chce.
Atmosfera na moment gęstnieje.
- Dobra, damy radę bez pompki. Będziemy pompować na zmianę - biorę od Panoramy materac i pompuję.
- A za to jaki ja mam namiot, patrzcie: najpierw stawia się tropik, dopiero później mieszkanie - Borys stara się zmienić temat. Potem przychodzi do naszego stołu, zajada z własnego talerzyka przywiezione przez siebie dania i wyjąwszy piersiówkę proponuje: wypijmy. Pociąga z piersiówki oznajmiając, że to najlepsza whisky. Nikt nie podejmuje toastu. Piersiówka znika pod kamizelką.
- Tu nikt nie lubi whisky - mówi Alek. Grobowa cisza pieczętuje temat. Jedynie Julia potrafi znaleźć się w sytuacji.
- A mi nalejcie wódki i dajcie kiszonego ogórka.
Prośba natychmiast zostaje spełniona, ale Borys już do końca zlotu nie znajduje szczerej kompanii. Z każdą godziną dojeżdżają kolejni motocykliści z Grodna. Na stole pojawiają się coraz to nowe potrawy, bo każdy wyciąga z tobołków to, co przywiózł. Są artykuły ze sklepu, ale prawdziwą furorę robi pasztet w słoikach, który zrobiła mama Soni. Z oddali dobiegają pierwsze dźwięku koncertu. Milicji przybywa z każdą chwilą, ale jak mówi Żenia, to i tak nic w porównaniu z tym, ilu ich było na zlocie w Grodnie. Siedzimy, jemy, pijemy, palimy, gadamy, śmiejemy się - standardowa procedura. Zanim zapadnie zmrok, idę na obchód obozowiska. Przyglądam się motocyklom wszelakiej maści. Podziwiam przeróbki, których nie powstydziłby się Leonardo da Vinci. Dochodzę do wniosku, że słowiańska brać potrafiłaby zrobić motocykl z puszki po mielonce. Nawet z niezłymi osiągami. Najwięcej gapiów skupia się wokół nowiutkiego trójkołowca, wystawionego na lawecie. Przez cały zlot nie opuści on tej lawety. Nie mniej widzów przyciąga stary "rusek", który trzyma się dzięki grubej warstwie rdzy. Wyżarte pół baku, dziurawy hełm na lampie, sznurki, druty, gwoździe - a wśród nich pocisk artyleryjski i saperka. Ten egzemplarz, w odróżnieniu od wychuchanego trójkołowca, weźmie udział w jutrzejszej paradzie i na własnych kołach pokona trasę do Brześcia i z powrotem. Dużym zainteresowaniem cieszą się również kufry zrobione z plastikowych kanistrów, oraz bak wykonany z dwóch rur - niektórzy twierdzą, że to butla do nurkowania, inni - że fragment kaloryfera.
Koncerty nabierają tempa, spożywanie trunków też. Biwakowo-festynowy klimat rozlewa się po całym ośrodku wśród dorodnych drzew. Po kilkugodzinnym obchodzie wracam do obozowiska. Uczta trwa, tylko jej uczestnicy się zmieniają. Siadam do stołu, zjadam kolację i kładę się do snu. Zasypiam dość szybko, ale budzę się około trzeciej nad ranem. To Tomek polsko-ukraińsko-litewskiego pochodzenia puszcza na cały regulator muzykę z odtwarzacza przy swoim motocyklu. Tym sposobem do szóstej rano wysłuchuję całej rockowo-folkowej litanii w wykonaniu zespołów Europy Środkowej. Polskę reprezentują Golcowie, Brathanki i Kukiz. Zakończenie tego mechanicznego koncertu wymusza rozładowany akumulator i sen, który w końcu dopada i Tomka.
PARADA
- Szybciej, szybciej - pogania Panorama. - Za dziesięć minut rusza parada.
Kto żyw, zbiera swoje kości i się szykuje. Tomek nawet nie wyściubia nosa z namiotu. Padł tak, że nawet nie ma siły na chrapanie. Wyjeżdżam trajką za bramę i ustawiamy się na bocznej drodze w kolumnowym szyku. Panorama siedzi jeszcze z tyłu, bo dojazdówka jest wąska, więc w każdej chwili milicja może upatrzonego jeźdźca wyłuskać. Kolumna rusza. Jedziemy powoli zbliżając się do głównej, czteropasmowej arterii. Kiedy w końcu tam docieramy, zjeżdżam do boku i zamieniamy się miejscami. Panorama rusza, wskakuje w sam środek szyku i spełnia się jego marzenie. Ja też się cieszę i korzystam ze swobody rąk fotografując wszystko, co się da. Staję na siedzenie, opieram się o rampę reflektorów, spoglądam w przód a potem w tył. Nigdzie nie widać końca motocyklowej kolumny. Zgodnie z zapowiedziami organizatorów, jadę wśród sześciu tysięcy pojazdów. Trasa do Brześcia liczy około dwudziestu kilometrów. Wraz ze zbliżaniem się do miasta rośnie liczba gapiów. Mijamy tablicę "Brześć" i kolumna dodaje gazu. Lecimy średnio osiemdziesiąt na godzinę. Sześć tysięcy pojazdów w dziesięć minut. Coś podobnego widzę po raz pierwszy w życiu. Ale dzięki szerokości ulic i kompleksowemu zabezpieczeniu przez milicję jest bezpiecznie. Dojeżdżamy pod Twierdzę Brzeską. Tam, na przygotowanym uprzednio placu odbywa się pokaz stuntu - czyli akrobatycznej jazdy na motocyklu. Potem przychodzi kolej na konkursy i zabawy. W międzyczasie zaglądam na Twierdzę, czyli Kriepost. Powaga, dostojeństwo i martyrologia mieszają się z odpustem. Ale wrażenie jest. Skwar leje się z nieba, więc dosyć szybko odpalamy trajkę i szykujemy do powrotu na obozowisko. Jedziemy w grupie, która raptownie zatrzymuje się.
- Zobacz, co tam jest? - mówi zaniepokojony Panorama. Siedzę na górze, z tyłu, więc widzę więcej.
- Coś jakby pop z kropidłem na środku ulicy.
- Aaa - uspokaja się Panorama. - Zaraz wody dostaniemy.
Cała kolumna podjeżdża czwórkami, baciuszka robi palcem w powietrzu kreskę, przed którą zatrzymują się motocykliści, po czym obficie zrasza święconą wodą. Na szczęście. Podjeżdżamy i my. Chowam na chwilę aparat za pazuchę, bo ateistyczny jest i wilgoci się boi. Tradycji staje się zadość i ruszamy dalej. Powrotna droga mija bez niespodzianek. Przed zjazdem do obozu znowu się przesiadamy. Na szczęście nikt nas nie zatrzymuje i podjeżdżamy pod bramę. Wjeżdżam w otwarte wrota. Jest taki ścisk, że na ewentualny odwrót nie ma już miejsca.
- Opaski macie? - pyta ochroniarz-osiłek.
- Mamy - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Pokazać.
No to pokazujemy.
- To wczorajsze. Nie możecie wjechać.
- Właśnie wyjeżdżamy, tylko wróciliśmy z parady po nasze rzeczy - Panorama przekrzykuje huk silników.
- To wjedźcie tylko za bramę i zostawcie maszynę tu z boku.
Dodaję gazu i jadę w obóz nie zatrzymując się. Przecież mam prawo nie słyszeć ostatniego zdania. Zwłaszcza przez kask i wśród ryczących maszyn. Nawet nikt na nas nie zwraca uwagi.
- No i dobrze - rozgrzesza Panorama. - Za to, że tacy chytrzy byli i nie dali zniżki na drugi dzień.
Drugi dzień zlotu, po nabraniu rozpędu podczas parady, nabiera coraz większego tempa. Tomek, znużony jak akumulator jego motocykla, śpi nadal. Pewnie do wieczora wypocznie i znów będzie nas nękać swoją muzyką. Wystarczy odpalić na "pożyczkę" motocykl i podładować baterię. Ale do snu jeszcze sporo czasu, więc nie martwię się na zapas.
Znowu zastawiamy stół czym "chata bogata". Kapele coraz głośniej grają. Trwają konkursy i zabawy. Idziemy grupą pod scenę. Trwa licytacja zlotowego znaczka: cena wywoławcza za srebrny - sto dolarów, za złoty - sto euro. Nikt nie zawraca głowy białoruską walutą. Plebiscyt na najstarszego motocyklistę wygrywa sześćdziesięciodwuletni Niemiec. Nie zna żadnego wschodniego języka, więc po odebraniu nagrody wykrzykuje do mikrofonu: Gitlier kaput! Dostaje gromkie owacje. Na scenę wychodzi kolejna kapela. Grają ostro. Niektórzy tańczą, inni usiłują. Około północy zaczyna się striptiz. Pod scenę pchają się głównie... dziewczyny, a te, którym się to nie udaje, włażą na plecy swoich chłopaków. Prawie wszystkie robią zdjęcia, lub filmują telefonami komórkowymi. Chyba chodzi o darmową lekcję.
Całe namiotowe miasteczko tętni życiem. Daje się odczuć słowiańską więź. Międzynarodowe grupki zgodnie piją piwo, jedzą bliny, gadają, oglądają motocykle. Odnoszę wrażenie, że moglibyśmy jednym tchnieniem zdmuchnąć ten cały Zgniły Zachód. Zwłaszcza, jeśli byłoby to tchnienie piwno-wódczane. Milicja owszem, jest widoczna, ale nie nachalna. Generalnie pilnuje prawa i nie interweniuje bez powodu. Zresztą tych powodów nie ma zbyt wiele.
Grubo po północy wracamy pod swoje namioty. Biesiadujemy w świetle dogorywającego ogniska, gdy na niebie rozbłyskują fajerwerki. Niechybny to znak, że zlot ma się ku końcowi. Siedzę jeszcze trochę przy ogniu ciesząc się, że Tomek nadal śpi, co i dla nas wróży spokojny sen. Wślizguję się do śpiwora i powoli odpływam, gdy niedaleko rozlega się ryk odpalanego motocykla. Jakiś właściciel ścigacza zmusza silnik swojej maszyny do przerażającego wycia. Po chwili odzywa się drugi i trzeci ścigacz. I tak na zmianę. Trwa to z pół godziny. W króciutkiej przerwie słyszę głos Alka:
- Bladzie! Stulcie te jazgoty, bo wstanę i uciszę.
Nie skutkuje. Słyszę jeszcze jak Alek rozsuwa zamek namiotu. Ścigacze kolejno milkną. Alek dotrzymuje słowa i wyłącza. Obojętne mi jest czy motocykle, czy motocyklistów.
WRACAMY DO GRODNA
Pochmurny poranek nie nastraja pogodnie. Wstaję około siódmej i nie jestem pierwszy. Robię obchód obozowiska i fotografuję krajobraz po bitwie. Przy namiocie z kawą spotykam trzech gości z podbitymi oczami. Mało mówią. Może nocni znajomi Alka? Nie wspominają katowania motocykli.
Żenia odpala kuchenkę na denaturat. Gotujemy wodę, którą w piwnych, plastikowych kubkach zalewamy rosół z makaronem. Kto ma ochotę to okrasza zupę mielonką z puszki. Zwijanie obozowiska idzie opornie. Do tego jeszcze drobny deszcz. Nastroje nie najlepsze. Zbieramy wszystko co nasze, włącznie ze śmieciami, pakujemy znów przez płot do Mazdy. Siadam za sterami trajki i wyjeżdżamy za bramę, gdzie czeka pierwszy, dobrowolny patrol milicji. Może do niego zgłosić się każdy, kto przed podróżą chce sprawdzić ilość promili w wydychanym powietrzu. Kolejka nawet spora. Ruszamy dalej. Po około dwóch kilometrach kolejny patrol - tym razem już nie dobrowolny. Kolejka jeszcze większa. Jesteśmy pewni, że i nam przyjdzie w niej stanąć. Ku naszemu zdziwieniu milicjant kiwa pałką, byśmy jechali dalej. Jedziemy. Drobny deszcz ustaje. Mijają pierwsze kilometry powrotu, ale z lusterek niknie nam auto prowadzone przez Tanię. Dojeżdżamy do Różanego, gdzie ponownie zatrzymujemy się pod ruinami pałacu Sapiechów.
- Zaczekamy tu na nich - decyduje Panorama.
Po kwadransie zjawia się Mazda.
- Mandat zapłaciłam i na talonczik trafiłam - oznajmia smutno Tania.
- Za co? - pytam.
- Przejechałam na czerwonym świetle. Nikogo na przejściu nie było, nawet radiowozu. Tylko kamera gdzieś była ustawiona, a na mnie czekali za zakrętem.
- Drogi mandat?
- E tam. Gorzej, że na talonczik zapisali. Drugi raz w tym roku.
- O co chodzi z tym talonczikiem?
- Jeśli w ciągu roku trzy razy cię wpiszą, to zabierają prawo jazdy.
- A za co tam można trafić?
- Za wszystko i za nic. Zależy od milicjanta. Bywa, że za brudne auto wpiszą, ale mogą też przymknąć oko za jazdę po pijaku.
- Najpierw sprawdzają - wtrąca Sonia - i jak w bazie stoi, że na przykład jesteś opozycjonista, to dowalą tak, że się zgarbisz.
- Na ile zabierają?
- Też różnie. Od pół roku, do dziesięciu lat.
- A potem powtórny egzamin?
- To zależy - objaśnia Sonia. - Jeśli w tym czasie nie szurałeś, to po prostu oddadzą. A jak fikałeś, to przeegzaminują.
- Pełna uznaniowość - podsumowuje Panorama. - Żeby ciągle haka mieć.
W minorowych nastrojach wchodzimy do odrestaurowanej części pałacu, gdzie oglądamy resztki po świetności Sapiechów. Spacerujemy po obejściu, robimy pamiątkowe zdjęcia. Niebo tężeje i nakładamy przeciwdeszczowe kombinezony. Tankujemy trajkę i już w deszczu ruszamy dalej. Nie lubię jeździć z szybą, dlatego w moim motocyklu jej nie mam. Tutaj jestem skazany na owo dobrodziejstwo, które jak na mnie, jest za wysoko ustawione i jedyne co widzę, to grube krople deszczu. Do tego kolejna deszczowa warstwa na szybie kasku. Nie mam innego wyjścia jak wyprostować się tak, by patrzeć ponad szybą. Skutkuje, ale nie na tyle, by poczuć się bezpiecznie. Podnoszę kaskową szybkę i biorę wszystko na twarz. Ale przynajmniej coś widzę. Na szczęście po około stu kilometrach deszcz ustaje i w już lepszych nastrojach dojeżdżamy do Grodna. Po przekroczeniu granic miasta zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Czekamy na resztę motocyklowej ekipy. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Panorama siada za kierownicą i tak kończy się brzeska podróż. W domu wita nas Oksana.
- Nie było was trzy dni, a tu dolar podskoczył i już kosztuje sześć tysięcy.
- Ot, blin - komentuję i zastanawiam się, skąd u mnie takie słówko?