
ZESTAWIENIE
Termin: 26.08 - 03.09.2012 r.
Uczestnicy: Andryszek
Trasa: około 900 km.
DZIEŃ PIERWSZY
Kiedy chłopaki zniknęli za białoruskim szlabanem, schowałem nawigację, zerknąłem na mapę i postanowiłem jechać w głąb Białorusi. Przynajmniej początkowy odcinek wydawał się łatwy, ponieważ prowadził międzynarodową trasą na Mińsk. Jakieś sto kilometrów za Brześciem skręciłem w lewo, na drogę z przyzwoicie wyglądającym asfaltem. Szosa z biegiem kilometrów stawała się coraz węższa, ale jej nawierzchnia nadal utrzymywała dobrą kondycję. Napotkałem murowaną bramę, coś w rodzaju triumfalnego łuku, za którą cicho przyczaiła się wieś. Z mapy wynikało, że w tych okolicach powinno być dość duże jezioro. Wyglądało na to, że będę tam nocować, więc zatrzymałem się przy zabudowaniach ze studnią.
- Dzień dobry - powitałem siedzącego pod jabłonią staruszka. - Wody mogę nabrać?
- Bierzcie - podniósł się z ławeczki. Kiedy wyciągałem wiadro ze studni, dziadek podszedł niosąc dwa jabłka.
- Weźcie jeszcze i to na drogę. Dobre, słodkie i soczyste. Właśnie teraz najlepsza na ich pora. Zaczynają dojrzewać.
- Bardzo dziękuję. Powiedzcie, jak dojechać nad jezioro?
- To łatwe. Zaraz za cerkwią w prawo i prosto nad samą wodę.
Rzeczywiście, zaraz za pomalowaną na niebiesko, niewielką cerkwią, zaczynała się szeroka, ale piaszczysta droga. Jechałem w nadziei, że za kilkaset metrów dotrę nad jeziorowy brzeg. Niestety, wody nie było widać, a piaszczysty trakt ciągnął się aż po horyzont. W dodatku z każdym metrem stawał się coraz bardziej sypki i niebezpieczny dla mocno obładowanego motocykla na szosowych oponach. Mając na względzie swoje poprzednie dwie piaszczyste gleby, oraz ewentualne niełatwe, samodzielne podnoszenie maszyny w piachu, połączone ze ściąganiem i powtórnym mocowaniem całego bagażu, postanowiłem zawrócić. Po raz kolejny się przekonałem, że co dla miejscowych jest łatwe, bliskie i oczywiste - dla przyjezdnych wcale takie nie musi być.
Ponownie minąłem wieś i po jej drugiej stronie skierowałem się w stronę jeziora. Droga był łatwiejsza, bo twardsza. Wyjeżdżony przez traktory szlak zawiódł nad groblę oddzielającą hodowlane stawy od naturalnego akwenu. No cóż, woda była - ale miejsca na biwakowanie próżno by szukać. Z jednej strony zasieki strzegące państwowej hodowli, z drugiej rozbawione towarzystwo okupujące całą dostępną przestrzeń. Do tego skoczna muzyka z odkręconych na maksimum samochodowych głośników.
Znowu rzut oka na mapę. Postanowiłem tak łatwo nie odpuszczać i skierowałem się do następnej wsi - po drugiej stronie jeziora. Przyjemny brzeg, kolorowe domki, cerkiew schowana za rusztowanie, a przede wszystkim spokój - nastrajały pogodnie chyba każdego poszukiwacza cichej przystani. Na końcu sioła znalazłem łagodny zjazd nad wodę. Postawiłem motocykl, wyciągnąłem coś do jedzenia i rozkoszowałem się widokiem leniwie bujających łódek. Z pobliskich krzaków wysunęły się dwie chłopięce głowy.
- Ty, Szurka, patrz - zaczął mniejszy, blondas z długą grzywką. - Co to za jeden?
- Nie wiem - odpowiedział starszy, krótko ostrzyżony. - Ale, zaraz sprawdzimy.
Po chwili stało przede mną dwóch wyrostków, na oko sześć i osiem lat. Obaj w krótkich spodenkach i plastikowych klapkach.
- Ja jestem Szura - zaczął starszy. - A to Wowa - wskazał za chowającego się za jego plecami kompana. - A ty kto?
- Adam.
- To twój motor?
- Mój.
- A możesz schować kask pod kanapę? - zapytał mniejszy Wowka.
- Nie. Za mało miejsca.
- To nasz skuter lepszy.
- Skąd przyjechałeś - pytał Szura.
- Z Polski.
- Długo jechałeś?
- Dwa tygodnie.
- A ta Polska to daleko? - zaciekawił się Wowa. Nie wiedziałem co na to pytanie odpowiedzieć, więc przemilczałem.
- Ile twój motor ma na liczniku? - zaciekawił się Szura.
- Dwieście czterdzieści.
- Co? - Wowka zrobił wielkie oczy. - Szurka, pokaż.
Szura chwycił kompana w pół i podniósł, by mógł zobaczyć prędkościomierz.
- Och Bożesz ty mój - jęknął Wowa. - Dwiescie sorok!
Kiedy wrócił na ziemię, urzeczony widokiem rozdzielczej tablicy, mrużąc w moją stronę błękitne oczy, zapytał jeszcze raz:
- A ta Polska to daleko? Dalej niż Chiny?
- No pewnie! - wyręczył mnie Szura. - Przez dwa tygodnie jechał.
- Och Bożesz ty mój - znowu szepnął Wowa i rzucił się w stronę wsi. Na bok pierzchały gęsi i psy, kiedy gnał środkiem drogi krzycząc ile sił w małych płucach:
- Riebiata, chodźcie zobaczyć! Polak aż zza Chin przyjechał! Przez dwa tygodnie pruł dwieście czterdzieści!
Dziecięca wyobraźnia podsuwała mu niestworzone obrazy, którymi w łatwy sposób zarażał rówieśników, bo nim zdążyłem się posilić, od strony wsi ciągnęła cała czereda dzieciaków. Stanęli przede mną półkolem i posypały się pytania: a do czego to, do czego tamto, co się stanie gdy... Dzieciom wcale nie przeszkadzał mój kulejący język z obcym akcentem. Wcale tego nie dostrzegały, albo przechodziły nad tym do porządku dziennego. Tylko jeden, najbardziej umorusany, na oko pięciolatek z podbitym okiem, zdradził:
- Ja też tak kiedyś mówiłem...
- A namiot masz duży? - zapytał Szura i zaległa trwożna cisza.
- Nie. Dwuosobowy.
- To powiem w domu, że będę z tobą nocować.
- I ja, i ja i ja - wtórowała mu reszta, a najgłośniej Wowa.
- Zobaczymy, czy głośno chrapiesz! - zarechotali.
- Ale ja tu nie będę spać. - Właśnie w tej chwili podjąłem taką decyzję. Strach było pomyśleć co będzie, gdy za dzieciakami zacznie przychodzić starsze rodzeństwo, a za nimi rodzice. Może byłoby ciekawie, ale spokoju na pewno bym nie zaznał. Wstałem by zapiąć kurtkę.
- Oj, a co to i do czego?
- To taki dodatkowy pasek, żeby wiatr od spodu nie wiał - objaśniłem fikuśne zapięcie na rzep.
- Daj mi spróbować - zaczął malec z podbitym okiem. - I mi, i mi - krzyknęła reszta. Stałem więc dobre pięć minut, a dzieciarnia kolejno podchodziła, zapinała i odpinała pasek u mojej kurtki, szczególnie słuchając odgłosu wydawanego przez rzep.
- Jak stara tapeta - skomentował Szura.
Obok przejechała furmanka. Wsiadłem na motocykl, założyłem kask i nieświadomy niczego, opuściłem blendę.
- Oj! A jak to zrobiłeś? - zapytał dociekliwy Wowa.
- Tym czerwonym przyciskiem.
- Daj, daj mi też tak zrobić - dzieciarnia obstawiła motocykl. Nie było wyjścia. Zsiadłem i przykucnąłem. Znowu powtórzył się rytuał jak z paskiem. Każdy miał prawo do dwukrotnego podniesienia i opuszczenia blendy. Szura pilnował, żeby nikt ponownie nie stawał w kolejce. Kiedy znów zasiadłem za kierownicą, postanowiłem odjechać nie opuszczając szczęki. Roześmiana dzieciarnia jeszcze długo za mną biegła machając rękami.
Pogodna nie wróżyła niczego dobrego. Jechałem na oślep, szukając przyzwoitego miejsca do rozbicia namiotu. Ja na złość, wokół dominował płaski, odkryty teren. Jedyne zadrzewione wzgórza najczęściej okazywały się wiejskimi cmentarzami. Minąłem niewielkie miasteczko, na którego centralnym placu stała grupka młodzieży skupiona wokół niebieskiego motocykla. Widok to niecodzienny, bo nie była to żadna radziecka produkcja, a coś japońskiego, na wzór ścigacza. Machnąłem im z geście pozdrowienia. Odpowiedzieli wszyscy.
Jechałem jeszcze przez blisko pięćdziesiąt kilometrów, klucząc podrzędnymi drogami, wjeżdżając w wiejskie szutrówki by w końcu zatrzymać się na skraju niewielkiej wsi. Nieogrodzony murowany domek z wystrzyżonym trawnikiem, studnia, sławojka i zadbane obejście zwróciły moją uwagę. Wokół żywej duszy. Budynek okazał się wiejską świetlicą. Ponieważ była niedziela, świetlicę zamknięto na trzy spusty. Sprawdziłem całe obejście. W głębi niewielkiego sadku znalazłem ławkę i ogniskowe palenisko. Miejsce w sam raz na rozbicie namiotu. Zaczynałem stawianie obozowiska, kiedy nadjechał widziany wcześniej w miasteczku niebieski ścigacz.
- Ale szczęście - zaczął dwudziestoparoletni młodzieniec. - Tyle dróg, a myśmy się spotkali.
- No, rzeczywiście - przerwałem robotę.
- Dawno przyjechałeś z Polski?
- Dwa tygodnie temu.
- I gdzie teraz?
- Nie mam konkretnego celu. Chcę tylko pod koniec tygodnia wpaść na motocyklowy zlot w Lidzie.
- O, to fajnie. Jak nie sprzedam tego japońca, to może też przylecę.
- Czemu go sprzedajesz?
- Tym się zajmuję. Przywożę używane motocykle z Polski, remontuję i puszczam dalej. Tu tego nie ma, a zapotrzebowanie spore.
- Fajnie.
- Żeby jeszcze młodzi pieniądze mieli, to całkiem byłoby dobrze. Będziesz tu nocować?
- Tak.
- No to na razie - niespodziewanie pożegnał się i odjechał.
Niebo zaciągało z każdą chwilą, więc przyspieszyłem rozbijanie obozowiska. Chciałem zdążyć przed nadchodzącym deszczem. Nie skończyłem wrzucać do namiotu gratów, kiedy motocyklista wrócił.
- To znowu ja. Andriej jestem.
- Cześć. Adam.
- Zwijaj obóz. Nie będziesz tu nocować.
- A to czemu?
- Rozmawiałem rodzicami. Przenocujesz u nas. Tu niedobre miejsce. Wieczorami schodzą się szumowiny z całej okolicy, palą ogniska, piją wódkę, biją się. Krzywdy może tobie nie zrobią, ale spokoju mieć nie będziesz.
- Namiot już rozstawiony, deszcz idzie...
- Pomogę ci składać - wziął się do roboty. - Miejsca u nas dosyć. Jak nie zechcesz z nami, to obok stoi pusty dom po babci.
Zaczynało kropić, więc zwijanie odbywało się dość chaotycznie. Ponieważ pomagał mi Andriej, nie do końca nad tym panowałem. Może i wszystko nie znalazło się na swoim miejscu, ale za to w ekspresowym tempie byłem gotów do dalszej drogi. W lekkim deszczu dojechaliśmy przed garaż, gdzie nad uniesioną maską Łady pochylały się dwie postaci.
- To mój tato, Tolik i młodszy brat, Sieriorża - przedstawił Andriej.
- A tu mama Irina - krzyknęła ze schodów roześmiana, krótko ostrzyżona kobieta.
- I Alik - wychylił się zza jej pleców kilkuletni chłopak.
Podaliśmy sobie ręce.
- Andriej mówił, że motocyklami się zajmujecie, a widzę, że nie tylko - zacząłem.
- To nasz stary grat - wyjaśnił ojciec, Tolik. - Motocykle stoją w drugim garażu, po drugiej stronie drogi.
- Zaraz wstawimy tam i twój - Sierioża otworzył drzwi, wyprowadził starego Mińska na deszcz. - No, teraz jest miejsce.
- Ale nie trzeba wyciągać swoich motocykli - oponowałem. - Nie pierwszą noc moja maszyna spędzi pod deszczem.
- Nie, nie. Trzeba korzystać i postawić pod dachem.
- No dobra, przynajmniej nie będę ściągać gratów - wprowadziłem Yamahę do zagraconego po dach pomieszczenia. Mnóstwo półek, szuflad i szafek. Pozorny nieład, w którym orientował się tylko gospodarz. Klimat jak w garażu mojego ojca sprzed lat.
- Ot, i takie nasze królestwo - uśmiechnął się Tolik, mniej więcej mój rówieśnik, szczupły, krótko ostrzyżony, z gęstym wąsem.
- To macie co robić... Ale we trzech pewnie dajecie radę?
- Robić jest co, ale robimy we dwóch, z Sierożką. Andriej tylko jeździ, kupuje i przywozi. My pieniędzy nie widzimy - zaśmiał się. - Samyj chitryj.
- No, chodźcie już do domu - nawoływała ze schodków Irina, żona Tolika.
Murowany budynek, jeden z bardziej okazałych we wsi, otoczony był metalowym płotem. Podwórko, z racji tego że padał deszcz, zamieniło się w błotną ślizgawkę. Uradowane aurą kaczki ochoczo po niej śmigały, a przywiązany do budy pies uważnie wciągał nosem powietrze. Dopiero potem zaczął szczekać.
- Niewidomy i słabo słyszy - wyjaśnił Andriej. - Tylko węch mu został i my. Na stare lata przyszło żyć na łańcuchu, bo już parę razy wpadł do szamba. A i pod koła też często właził.
Mieszkanie było urządzone skromnie, ale funkcjonalnie. Jego układ, meble, a nawet zapachy przywołały w pamięci obrazki z dzieciństwa, kiedy jako brzdąc jeździłem do dziadków na wakacje. Andriej zaprowadził mnie do położonego na samym końcu chaty pokoju.
- Tu będziesz mieszkać - wpuścił do środka uchylając ciężkie, drewniane drzwi. Ponieważ przeszliśmy przez wszystkie komnaty, widziałem, że dostał mi się największy, najjaśniejszy i najlepiej urządzony pokój. - Rozgość się, rozpakuj. Jak chcesz się umyć to przy kuchni jest umywalka. Z komputera też możesz korzystać. - W kącie, niczym mały ołtarzyk stało komputerowe stanowisko z głośnikami i półkami na płyty, a nad tym królował do połowy zakryty białą materią Spas na Tronie. - Internet też jest.
Do pokoju wszedł Tolik.
- Chodźcie na kolację.
Dopiero teraz się zorientowałem, że dochodziła dwudziesta pierwsza. Za oknem deszcz rozpadał się na dobre i zrobiło się całkiem ciemno. Tym bardziej byłem wdzięczny losowi za takie zrządzenie. Za stołem siedziało dwóch młodszych braci Andrieja: Sierioża i Alik. Irina krzątała się przy kuchni.
- Siadajcie, siadajcie. Zaraz podam herbatę.
Wsunąłem się na ławę, obok usiadł Tolik.
- Może kieliszeczka?
- Nie, dziękuję.
- A toż czemu? - podniósł brwi. - Dobrą nalewkę mam, sam robiłem.
- Nie wątpię, ale ja w ogóle nie piję alkoholu. Wybaczcie.
- W ogóle? Jak to?
- No... swoje już w życiu wypiłem i więcej pić nie chcę.
- Aaa, no to wolna wola. Namawiać nie trzeba. Ja to tylko od wielkiej parady coś tam na przepłukanie wypiję. No, to chociaż popróbuj naszej kuchni.
Irina podsuwała coraz to nowe smakołyki, a wszystko pachnące. Ziemniaki, skwarki z cebulą, surówka z pomidorów i grzyby. Może i niezbyt zdrowe jak na kolację, ale pal to sześć. Postawione na stół ze szczerego serca i smaczne podwójnie, bo takiej domowej strawy nie miałem w ustach już od dwóch tygodni. No i szklanka prawdziwego mleka, prosto od krowy.
- Mogę jeszcze herbaty dać, bo kawy się u nas nie pije - powiedziała Irina stawiając przede mną szarlotkę.
- Nie, nie, dziękuję. Mleko wystarczy. Na kawę to i za późno - stwierdziłem biorąc kawałek ciasta do ust. - Ale pyszne! - pochwaliłem, zgodnie z prawdą.
- Oj tam. Alik zebrał trochę jabłek w sadzie, to na szybkiego upiekłam.
- Naprawdę, bardzo smaczne. Od razu czuć, że wszystko swojskie.
- Bo i na jajkach z naszego kurnika.
Dolałem do szklanki mleka i wziąłem drugi kawałek ciasta. Irina śmiała się szeroko widząc, jak zajadam się jej wypiekiem. Potem wyszła, by po kilku minutach oznajmić:
- Przygotowałam spanie. Tylko nie wiem, czy będzie wygodnie.
- A jakżesz może nie być wygodnie dla kogoś, kto od dwóch tygodni sypia w namiocie - uśmiechnąłem się.
- Jak będzie za twardo, to damy drugą kołdrę pod spód.
Po kolacji wszyscy udaliśmy się do „mojego” pokoju. Tolik wyjął album i pokazał swoje zdjęcia. W większości były to fotografie zrobione podczas wojskowej służby.
- W rakietówce służyłem. Szmat drogi zjeździłem. Ale teraz mam co wspominać.
Zrewanżowałem się przedstawieniem siebie i swojej rodziny za pomocą internetowego albumu. Przy okazji pokazałem trochę innych materiałów zgromadzonych z sieci. Później rozmowa i tak zeszła na tematy motoryzacyjne. Wszyscy skrzętnie unikaliśmy tematów związanych z polityką i prezydentem.
- No dobrze - podniósł się Tolik. - Zaraz północ, ty pewnie zmęczony. Zresztą to i nasza pora. Dobranoc.
Odebrałem jeszcze internetową pocztę, wrzuciłem informacje o aktualnościach na nasze forum i zacząłem się przygotowywać do snu. Nie dość, że dostałem największy pokój z największym łóżkiem, to Irina pod prześcieradło położyła kołdrę. Jak księżniczce na ziarnku grochu. W dodatku pościel w której przyszło mi spać, była po raz pierwszy użyta - pachniała nowością i widoczne były zagięcia po mechanicznym pakowaniu. Za oknem deszcz wystukiwał o parapet monotonną melodię. Krótko jej słuchałem...
DZIEŃ DRUGI
Obudziłem się krótko przed siódmą. W całym domu cisza. Za oknem mżyło. Leżałem jeszcze parę chwil, jednak fizjologia mnie podniosła. Szybko ubrałem się i przemknąłem przez pokój ze śpiącym na wąskiej kozetce Siergiejem, obok którego na materacu drzemał Alik. Przeze mnie cały dom się przemeblował - pomyślałem. Pewnie nikt dziś nie spał na swoim miejscu.
Cichutko wyszedłem do stojącej na podwórku sławojki. Po drodze minąłem budę ze ślepym psem, który co prawda nie machał na powitanie ogonem, ale też nie szczekał. Obecny w obejściu drób ruszył za mną i odprowadził do wychodka w nadziei, że sypnę ziarnem. Poranek był ponury i bury. Kiedy wróciłem do domu, Sierioża już ścielił kozetkę, a Alik przecierał zaspane oczy.
- Dzień dobry. A Andriej gdzie? - zapytałem.
- Spał na strychu.
No tak - czyniłem sobie wyrzuty sumienia. - Ja rozwalałem się na podwójnym łóżku, a domownicy tułali się po strychach i podłogach.
- A mama i tata?
- Spali w pokoju Andrieja.
Z kuchni dobiegł głos Iriny:
- Już wstaliście? Zaraz śniadanie!
Uchyliłem kuchenne drzwi. Roześmiana Irina krzątała się przy piecu.
- A ty od której na nogach? - zapytałem.
- Z Tolikiem my o piątej wstali. Już byłam w robocie. Krowy doję, ale maszyną, to szybko idzie. Zresztą tych krów teraz nie tak wiele.
- A Tolik?
- Też w tym samym kołchozie. Może dzisiaj będzie trzeba wyorać trochę kartofli, ale nie wiadomo, bo ciągle pada.
Pod stołem, w wiklinowym koszu baraszkowały dwa kotki. Ich łaciata mama leniwie okupowała przypiecek. Na kuchennej płycie wesoło bulgotał czajnik, a z radia płynęła ludowa muzyka. Do tego głośne tykanie ściennego zegara. Wypisz, wymaluj - klimaty mojego dzieciństwa, obrazki z domu dziadków mieszkających na wsi. Niedługo potem pojawił się Andriej.
- Tata dzwonił, że zaraz przyjdzie. Nie będą orać.
- To szykujcie się do stołu.
Poranna toaleta zajęła nam trochę czasu, bo z niewielkiej łazienki musiało kolejno skorzystać sporo osób. Nie podejrzewałem, że ciepła woda i suchy ręcznik mogą dawać tyle frajdy. Ale takie rzeczy docenia się dopiero po ich długim braku. Kiedy sadowiliśmy się za stołem, przyszedł Tolik.
- Na razie będę w domu. Jak do południa przestanie padać, to mam wrócić.
Śniadanie obfitowało w nabiał i konfitury. Oczywiście własnego wyrobu. Do tego bardzo smaczny, zresztą jak w całej Białorusi, ciemny chleb.
- Sami pieczecie?
- Teraz już nie, ale jak dziadkowie żyli, jeszcze trzy lata temu, to co sobotę piekliśmy - wyjaśniła Irina. - Wygodniej kupić i niewiele drożej.
- A i miejsca mniej zabiera - dorzucił Tolik. - Bo jak na całą rodzinę się napiekło, to szafa pełna.
- Ale ładnie pachniało - westchnęła Irina.
- Tak. I sznur myszy ciągnął z całego podwórka. Teraz kotka musi się wysilić, wyjść na dwór, żeby coś upolować.
Po śniadaniu zaparzyłem swoją kawę. Nikt z domowników nie reflektował. Moja wizyta dobiegała końca, więc zacząłem zbierać manatki.
- Może jeszcze usiądźmy, pogadajmy - zaproponował Tolik. - Patrz, za oknem ciągle pada.
- Wygląda, że cały dzień taki będzie - stwierdziłem.
- To może zostań do jutra?
- O, na pewno nie - energicznie zaoponowałem wiedząc, że domownicy znów by spali nie na swoich miejscach. - Najwyżej poczekam jeszcze trochę. Może się trochę przejaśni, ale bez względu na wszystko, o jedenastej ruszam. - Irina wybiegła chyłkiem do kuchni. Tolik tajemniczo się uśmiechnął.
- No dobra - zaczął. - Kiedyś z baterią naszych wojsk staliśmy na Kaukazie... - i zaczęła się kolejna opowieść o wojskowych losach Tolika. Czas miło płynął, godzina jedenasta przybliżała się z każdą minutą.
- To może jeszcze kawy sobie zaparzysz? - zaglądając do pokoju zapytała Irina. - Przed drogą trzeba coś ciepłego wypić.
- No dobra. Może akurat do tego czasu przestanie padać, bo zdaje się, zelżało.
Wypiłem kawę i spakowałem rzeczy. Wszyscy wyszli ze mną do garażu. Andriej pomógł wyciągnąć motocykl na drogę. Niby każdy pomagał, ale miałem wrażenie, że opóźniał jak może. Deszcz przestał padać. Podarowałem Andriejowi elastyczną siatkę, zwaną „pająkiem”, do mocowania motocyklowego bagażu.
- To na pamiątkę. I jeszcze zrobimy fotkę.
- A tu od nas - Irina wręczyła reklamówkę z jedzeniem. - Biała kiełbaska, swojskiej roboty, trochę pomidorów i chleb. Ale jeszcze nie jedź - pobiegła do domu.
Pożegnałem się z chłopakami i wsiadłem na motocykl. Czekałem nie odpalając silnika. Po chwili Irina pojawiła się z wypiekami na twarzy.
- No, całe szczęście że zaczekałeś. Zdążyłam - i wręczyła spore zawiniątko z gorącą szarlotką. - Wczoraj mówiłeś, że smakuje.
Wzruszenie odebrało mi mowę. Zsiadłem z motocykla i uściskałem Irinę. Placek schowałem na wierzch tankbaga. Opuściłem w kasku szybkę, żeby ukryć wzruszenie.
- A ty Andriej, jak przyjedziesz do Polski po motocykle, to zadzwoń. Może się spotkamy - powiedziałem.
Znowu znalazłem się na odludnej szutrówce. Nim dojechałem do asfaltowanej szosy, deszcz zaczął padać na dobre. Jednak postanowiłem nie nakładać deszczaków. Po kilkudziesięciu kilometrach nudnej jazdy skręciłem na Nieśwież. W niegdysiejszej posiadłości Radziwiłłów zatrzymałem się pod wiatą w centrum miasta. Deszcz przybierał coraz bardziej na sile. Środkiem szerokiego chodnika szła staruszka z kilkuletnią dziewczynką.
- Babciu, babciu, zobacz że umiem czytać: to jest ulica Sowiecka - wnuczka zatrzymała się pod budynkiem z tabliczką.
- Ładnie wnusiu, pięknie czytasz, ale na ulicę Sowiecką i wszystkich Sowietów babcia sra, póki jej sił starczy.
- Oj, babciu...
- No już, poczytałaś i idziemy dalej.
Posiedziałem kilka minut na drewnianej ławce. Opady zelżały, więc przeniosłem się w część starego miasta, gdzie królował zamek z kościołem. Połaziłem odrestaurowanymi uliczkami, pogadałem z kwiaciarką i klozetowymi babciami, które nosiły się bardzo z pańska. Zresztą publiczna toaleta u podnóża zamku to ewenement: marmurowa posadzka, zapachy, gazony z egzotycznymi kwiatami, portierka, sprzątaczka i kierowniczka. Przy wejściu dostałem wypisywany ręcznie talon, który był pokwitowaniem za usługę. Sprzątaczka w tym czasie sumiennie pilnowała kubła z wodą, zerkając na ulicę przez ukwiecone okno. Kierowniczka zza zsuniętych na nos okularów miała na wszystko baczenie, bo normalnie to zajęta była czytaniem codziennej prasy. Poza mną, żadnego innego usługobiorcy. Jeżeli na jeden kibel w tym kraju przypadały trzy etaty, to długo jeszcze przyjdzie czekać na rynkową gospodarkę - pomyślałem.
Zrobiłem niezbędne, spożywcze zakupy. Ponieważ tego dnia zacząłem podróż stosunkowo późno, już myślałem o noclegu. Wyjechałem z miasta i zacząłem kierować się na północ. Zmienna pogoda tym razem weszła w okres słoneczny. Tradycyjnie poruszałem się coraz to gorszymi drogami, by w końcu dotrzeć do zagubionej wśród łagodnych wzgórz, niewielkiej wsi. Kilka biednych, drewnianych domków czaiło się przy gruntowej drodze. Za siołem stał cerkiewny krzyż, a na horyzoncie bielała wielka, kołchozowa obora. Na skraju lasu wypatrzyłem zakrzaczony, płaski teren, wielkości połowy boiska do piłki ręcznej. Oddzielały go od drogi głębokie, przeciwpożarowe bruzdy. Zdjąłem bagaże i wjechałem na porośnięty mchami placyk. Spojrzałem w niebo. Czasu miałem niewiele. Ogromna, ciemnobrunatna chmura z zawrotną szybkością gnała prosto na mnie. Nie chciałem wyobrażać, jaki wiatr ją gnał.
Nie skończyłem stawiać namiotu, kiedy nade mną rozszalała się burza. Co gorsza, wczoraj w zwijaniu obozowiska pomagał Andriej i teraz nie mogłem znaleźć daszku pełniącego rolę wywietrznika, a jednocześnie zabezpieczającego przez deszczem. Wrzuciłem wszystkie rzeczy do cieknącego namiotu, nakryłem go niebieską plandeką, a sam wskoczyłem pod srebrną folię, którą w normalnych warunkach kładłem pod karimatę. Kucnąłem obok i trzymałem plandekę, by nie porwał jej wściekły wiatr. Z trudem przychodziła mi obrona przed siekącymi strugami wody, bo kiedy zabezpieczałem jedną stronę - drugą odkrywała wichura. Po kilkunastu minutach darowałem ochronę siebie, a skupiłem się na namiocie.
Po godzinie burza przeszła. Byłem przemoknięty do ostatniej nitki. Co gorsza, na całym placyku woda stała po kostki. Wziąłem patyk i rozgrzebałem mokre runo. Pod spodem zobaczyłem cement. Cały plac okazał się betonową patelnią, porośniętą przez lata ekspansywnym mchem. Daremnie próbowałem przypiąć namiot szpilkami. Czas naglił, bo w ekspresowym tempie zbliżała się kolejna nawałnica. Szybko ułożyłem złożoną w cztery plandekę i w najmniej podmokłym miejscu postawiłem namiot. Szczęśliwie znalazłem brakujący daszek i zabezpieczyłem kopułę swojego schroniska. Nie miałem szans na suszenie czegokolwiek, więc wszystkie wrażliwe na wilgoć przedmioty zamknąłem w motocyklowym kufrze. Zabrałem żywność i zamknąłem się w namiocie.
Najważniejsze, że udało się uratować od zamoknięcia śpiwór i część ciuchów. Bardzo w tych warunkach cieszyła upieczona przez Irinę szarlotka. Co prawda do picia miałem zwykłą, studzienną wodę, ale nie zwykłem narzekać. Wiatr wiał, deszcz padał. Z niepokojem obserwowałem swój, wcale nie z najwyższej półki, namiot. Zasnąłem około 23-ciej.
Przed pierwszą obudził mnie huk przetaczającej się nawałnicy i trzask łamanych w pobliskim lesie gałęzi. Namiot zachowywał się tak, jakby miał ochotę ze mną odlecieć. Nic dziwnego - w końcu nie trzymała go ani jedna szpilka. Rozrzuciłem po kątach co cięższe przedmioty, czyli kask, przemokniętą skórzaną kurtkę i spodnie. Rozpościerając ramiona i nogi niczym pająk, położyłem się na brzuchu. Rzucało nami jak psem po obierkach, ale namiot, ani ja, nie zamierzaliśmy łatwo oderwać się od ziemi. Szarpanina ustała dopiero przed piątą rano.
DZIEŃ TRZECI
Po dwóch godzinach niespokojnego snu przewróciłem się na plecy. Śpiwór w okolicach nóg, czyli tam, gdzie wiatr podwiewał prowizoryczne drzwi, był mokry. Reszta raczej w dobrej kondycji przetrzymała nocny huragan. Wyszedłem na zewnątrz. Wokół mokre pobojowisko, a na niebie sporych rozmiarów jasna dziura. Na horyzoncie czaiła się fioletowa ściana. Na szczęście przestało wiać. Miałem kilka, może kilkanaście minut na zwinięcie obozu.
Wyjechałem motocyklem na drogę i kiedy wynosiłem resztki bagażu, od strony wsi nadjechała stara Skoda. Za kierownicą siedział około sześćdziesięcioletni mężczyzna w czapce z daszkiem, a obok, w kolorowej chusteczce, jego rówieśnica.
- Co, przewrócił się? - przez odkręconą szybę zapytał kierowca. - Może pomóc w czym trzeba? - ukazał dwie złote jedynki.
- Nie, ja tylko bagaż wynoszę. Zaraz będę pakować.
- A skąd jego wynosi? - zainteresowała się kobieta. Ta z kolei świeciła srebrnymi jedynkami. Wyglądali jak dwa króliki z jakiejś kreskówki.
- Stamtąd - wskazałem zakrzaczony placyk. - W namiocie spałem.
- Oj. A w nocy krzywdy nie zaznał?
- Nie. Trochę powiało, zmoczyło, ale wyszedłem cało.
- Ale miejsce sobie wybrał - kobieta zagadkowo się uśmiechnęła.
- Co z tym miejscem?
- No, jakby tu rzec - kierowca podrapał się pod czapką. - Za Stalina w tym miejscu stał barak z przymusowymi robotnikami. W kołchozie robili jak sezon był. Na wiosnę i na jesieni.
- Ej, stary - ponagliła kobieta. - Jedź już, bo do roboty się spóźnimy.
Zanim wyjechałem na przyzwoity asfalt, deszcz rozpadał się na dobre. Nie jadłem śniadania, więc rozglądałem się za suchym miejscem, gdzie mógłbym zrobić postój. Dopiero przy międzynarodowej szosie na Mińsk znalazłem przydrożny bar. Zamówiłem kawę, wyciągnąłem resztki jabłkowego placka. Deszcz ciągle padał. Jeszcze jedna kawa. Wysłałem SMS do Sowy, który od trzech dni zażywał domowych pieleszy. W odpowiedzi dostałem cynk, że nasza forumowa koleżanka - Dorota, dziś leci do Mińska, gdzie służbowo wynajmuje mieszkanie. Wybrałem jej numer.
- Cześć Dorota, gdzie jesteś?
- W Warszawie. Dojeżdżam do lotniska. Słyszałam, że jesteś na Białorusi.
- A ja słyszałem, że dziś będziesz w Mińsku.
- Będę. Mam nadzieję, że mnie odwiedzisz.
- Chętnie. Zwłaszcza jeśli masz kąt, gdzie mógłbym trochę wyschnąć.
- Mam. O osiemnastej czekam w mieszkaniu. Namiary zaraz ci wyślę.
Dopiłem kawę i wyszedłem na parking. Obok mojego motocykla stała piętrowa laweta z osobowymi, używanymi samochodami.
- Ładna maszyna - zagadnął kierowca o ciemnej karnacji.
- Możemy się zamienić, za jedno autko - zażartowałem.
- Łoo, pewnie jednego byłoby mało.
- Jak w dobrym stanie, to by starczyło.
- No to zaraz ściągnę - ruszył w stronę lawety.
- Nie, nie. Żartowałem.
- A to czemu?
- Jak bym chciał tu samochodem jeździć, to przyjechałbym swoim.
- W taką pogodę motorem lepiej?
- No, nie...
- To bardzo trzeba lubić taką jazdę...
- Czy ja wiem? Jest niebezpiecznie, zwłaszcza w deszcz - mokro, zimno i niewygodnie. W zasadzie nie lubię tego, ale mimo to wsiadam i jadę.
- No właśnie. Wolność...
- Jaka tam wolność? Skąd pan jest?
- Z Kazachstanu.
- Jesteście wolni?
- Gdzie tam. Ruski u nas siedzi.
- No to kupcie każdemu Kazachowi po skuterku i będziecie wolni.
- Że co?
- No, w myśl porzekadła, że motocykl daje wolność.
- Aaa, no tak - zaśmiał się.
Pogadaliśmy jeszcze trochę. Potem zamieniłem parę zdań z handlarkami grzybów. Jedna z nich, staruszka, poczęstowała mnie jabłkiem.
- Masz, synku. Mizernie wyglądasz - uśmiechnęła się bezzębnymi ustami. Wzruszony bezinteresowną szczerością podziękowałem i ponownie ruszyłem w trasę.
Szeroka czteropasmówka wiodła wprost na Mińsk. Wiedziałem, że dojadę tam co najmniej cztery godziny przez osiemnastą. Pomimo że się nie spieszyłem, droga minęła bardzo szybko. Z obwodnicy pojechałem do centrum, gdzie zaparkowałem na bardzo szerokim chodniku. Postawiłem motocykl na centralnej stopce i z kaskiem w ręku poszedłem w miasto. Po kilkudziesięciu metrach trafiłem na uroczyste otwarcie supermarketu. Pod szklaną ścianą ustawiono scenę, przy której do występu szykował się folklorystyczny zespół.
- Czy mogę z paniami zrobić pamiątkową fotkę? - zagadnąłem.
- Oczywiście!
Wręczyłem komuś z technicznej obsługi aparat i ustawiłem się z ubranymi w ludowe stroje kobietami. Ledwie pstryknęła migawka, rozbrzmiała muzyka. Stojąca obok niska, dosyć tęga artystka porwała mnie do tańca. Wyciągnęła na środek chodnika i wśród bijących brawo przechodniów zaczęliśmy się kręcić. Ponieważ musiała wracać na scenę, przekazała mnie jakiejś kobiecie. Przez moment pomyślałem, że tańczę z naszą aktorką, Małgorzatą Braunek. Podobieństwo było uderzające. Pląsałem z nią, w jednym ręku trzymając kask, a w drugim opadające, jeszcze wilgotne, skórzane spodnie. Zebrani ludzie bili brawo, a wszystko to uwieczniała białoruska telewizja.
- No proszę - powiedziała moja partnerka kiedy odprowadzałem ją po tańcu. - Jak niewiele trzeba, żeby pięknie było i wesoło. - Była ubrana w markową odzież i wysławiała się po rosyjsku, ale z obcym akcentem.
- Rzeczywiście - odpowiedziałem. - Pomimo że nie znam białoruskiego folkloru, to podobało mi się bardzo.
- Nie zna pan? To skąd pan jest?
- Z Polski.
- O proszę! A ja przyjechałam z Paryża.
- To chyba dlatego tylko my tańczyliśmy - zaśmiałem się patrząc na daremne próby wciągnięcia przez ludowe artystki innych przechodniów do tańca.
Po folklorystycznych występach oficjele zaczęli wygłaszać przemówienia z okazji prężnie działających sieci handlowych, a konkursy i loterie uświetniły otwarcie nowego supermarketu. Dwóch mińskich mużyków przyglądało mi się z ciekawością.
- Ej, tancerz - szepnął konfidencjonalnie jeden z nich. - Chodź tu, napijemy się kropelkę.
- Nie, nie mogę. Jeszcze będę jechać motocyklem.
- Toż my z tobą, a nie z motocyklem chcemy się napić!
- Nie, nie. Dziękuję.
- Ot, jaki inteligentny. Podziękował...
Pokręciłem się jeszcze trochę po głównej ulicy Mińska, zrobiłem kilka fotek i przysiadłem na ławce. Patrzyłem na płynący ulicami tłum, wydatnie różniący się od ludzi, których do tej pory widywałem na białoruskiej prowincji. Za dwadzieścia minut dochodziła osiemnasta. Wbiłem w nawigację adres Doroty i poszedłem do motocykla.
Jazda ulicami Mińska, nawet w godzinach szczytu, to bułka z masłem w porównaniu z Warszawą. Szerokie jezdnie, dobrze zsynchronizowana sygnalizacja świetlna i milicyjne patrole na każdym większym skrzyżowaniu, odnosiły skutek. Nawet oznakowanie ulic było o niebo lepsze, niż w innych miastach.
Wjechałem na osiedle z ogromnymi, wielopiętrowymi blokami. Wąskie, asfaltowe uliczki, gęsto obstawione zaparkowanymi pojazdami utrudniały znalezienie wolnego miejsca nawet na motocykl. Z niemałym trudem wcisnąłem się pomiędzy krawężnik a barierkę oddzielającą chodnik od zsypu. Ściągnąłem graty i utrzymaną w czystości windą, wjechałem na jedenaste piętro. W drzwiach przywitała Dorota.
- Cześć. Jesteś pierwszy, który mnie odwiedza na obcej ziemi.
- Fajnie. Niby od Polski blisko, a jednak daleko.
- No właśnie. Rozgość się. Komfortu może nie ma, ale miejsca wystarczy.
- Czego chcesz od komfortu? Przyznam, że nie spodziewałem się takich luksusów - stanąłem w przestronnym salonie z kuchennym aneksem. - Firma chyba sporo płaci za ten wynajem.
- No, tanio nie jest, bo to jeden z nowocześniejszych bloków na tym osiedlu. Nawet sanitarną instalację zrobiono po europejsku, czyli zużyty papier można wyrzucać do sedesu.
- Ooo, to rzeczywiście, Europa - uśmiechnąłem się na wspomnienie wypełnionych kubłów w białoruskich ubikacjach.
- Ale z elektryczną instalacją się nie popisali, popatrz - Doda pokazała wmontowaną w ścianę skrzynkę. Za zamkniętymi na zwykły kabelek drzwiczkami kłębiło się od prowizorycznie połączonych przewodów, przekaźników i bezpieczników. - To cud, że nikt jeszcze nie zginął, bo co jakiś czas światło gaśnie i trzeba tam grzebać. Najczęściej robi to sąsiadka z przeciwka.
- Dla mnie to i tak luksusy. Ciepła woda w kranie i sedes.
- Rozgość się.
- Najpierw wyciągnę przemoczone rzeczy.
Na podłodze rozłożyłem śpiwór i karimatę. Ciuchy porozwieszałem po krzesłach. Namiot, który tego dnia był ciężki jak stodoła, rozpostarłem na werandzie, czyli zabudowanym balkonie - w ten sposób wszyscy mieszkańcy osiedla powiększali metraż swoich kwater. W łazience poczułem się jak król. Za pałacowe marmury robiły stylowe kafelki i terakota. Tron zastępowało wiadomo co. Wziąłem długą kąpiel. Kiedy wróciłem do salonu, na stole czekała już kolacja.
- Dziś nie miałam czasu na nic specjalnego, ale jutro może wyskoczymy na miasto - Dorota nalewała z dzbanka kawę. - Bo nie sądzę, że do rana ci to wszystko wyschnie.
- Pewnie nie. Najwyżej zrobię dzień gospodarczy, z praniem.
- No i wszystko jasne.
- A motocykl może tak stać pod schodową klatką?
- Spokojnie. Ta dzielnica szczególnie jest patrolowana przez milicję, bo tu proletariat raczej nie mieszka.
- Pilnują tam, gdzie nie ma przestępstw?
- No bo tu głównie wynajmują mieszkania wysoko postawione szychy i obcokrajowcy zatrudnieni w międzynarodowych firmach, więc trzeba dbać o wizerunek.
Zadzwoniła moja komórka. Telefonował Panorama.
- Patrzysz na telewizję? - pytał podnieconym głosem.
- Nie.
- To szybko włącz, bo pokazują jak tańczysz na ulicy w Mińsku.
Zanim włączyliśmy odbiornik i znaleźliśmy kanał z wiadomościami, było już po materiale z otwarcia supermarketu. Za to pogodynka informowała, że nocna nawałnica, która nade mną przeszła, w obwodzie gomelskim zmiotła 160 domów.
DZIEŃ CZWARTY
Dorota już o 6:15 pojechała do pracy. Na dosypianie było za późno, a na śniadanie za wcześnie. Z braku lepszych pomysłów wrzuciłem swoje ciuchy do pralki. Grubsze rzeczy, czyli namiot, śpiwór i karimata, były jeszcze wilgotne. Przewróciłem je na drugą stronę. Wobec ogromu wolnego czasu nie spiesząc się zjadłem śniadanie. Po rozwieszeniu prania na pokojowej suszarce wyruszyłem motocyklem w miasto.
W kieszeni trzymałem ostatnie zdjęcie, jakie chciałem wręczyć poznanej w zeszłym roku osobie. Był nią Alosza, spotkany pod zamkiem w Mirze, gdzie ugościł mnie poranną kawą i blinami. Locha prowadził małą gastronomię i jeździł po całym kraju oferując na festynach, piknikach i różnych zlotach swoje kulinaria. W Mińsku miał biuro, stały bar i mieszkanie. Przy odrobinie szczęścia mogłem go spotkać. Wbiłem w nawigację adres z wizytówki i po kilkunastu minutach dojechałem do... Białoruskiego Instytutu Geologii.
- Do kogo? - groźnie zapytał strażnik w czarnym mundurze.
- Podobno Alosza ma tutaj swój bar.
- Jaki Alosza?
- O ten, na zdjęciu pierwszy z lewej - podsunąłem mu pod nos fotkę. Strażnik rozchmurzył się ukazując dwa złote zęby.
- Aaa, Loszka... Idźcie do portiera, on wam coś powie - otworzył szeroko drzwi, łagodny niczym baranek.
Sytuacja powtórzyła się przy okienku, za którym siedział umundurowany, uzbrojony w krótką broń, portier. Wodził wzrokiem po fotografii, na której oprócz Loszki i mnie stało dwóch białoruskich motocyklistów.
- Aaa, Loszka - powtórzył identycznie za strażnikiem przy drzwiach. - A i tych dwóch artystów tu wlazło - uśmiechał się dobrotliwie.
Nie miałem pojęcia co ten Alosza tu wyczyniał, ale jego widok, nawet na fotografii, przeistaczał groźnych służbistów w potulne misiaki. - Nie ma go tu z nami - westchnął rzewnie. - Od jesieni do wiosny prowadzi na piętrze bar, ale w sezonie jak Cygan, jeździ z namiotem po kraju.
- To ja raczej nie będę czekać. Mogę u pana zostawić to zdjęcie. Przekaże pan?
- Oczywiście - szczęśliwy portier umieścił fotkę centralnie na regale, za swoimi plecami. - Tu będziemy razem czekać na Loszkę.
Z braku lepszych zajęć wyjechałem z Mińska na Zasław. Ciekaw byłem mniejszych miejscowości, położonych na obrzeżach białoruskiej stolicy. Po drodze minąłem jeszcze powstające, a już monumentalne muzeum wojny. Za rogatkami miasta mogłem przyglądać się pięknemu i nowoczesnemu sportowemu kompleksowi. Tory wodne, baseny, sportowe hale - wszystko to solidnie ogrodzone. Nie wspomnę o krytych lodowiskach, bo hokej to oczko w głowie Łukaszenki.
Zasław, niewielkie miasteczko z zachowaną szczątkowo starą budowlą zrobił na mnie raczej przygnębiające wrażenie. Nawet duży, biały kościół nie odbijał się na tym tle. Oberwane rynny, pokruszone schody, poobijane balustrady i odpryskująca farba. Smutny widok. Wokół niego krzątał się jeden robotnik z taczką, który pozorował roboty. Z braku ciekawszych miejsc zajechałem na bazar. Zaparkowałem po drugiej stronie ulicy. Przy wejściu kupiłem drożdżową bułkę, butelkę mleka i wszedłem między stragany. Nie było tam nic szczególnego. Ten sam towar co na naszych rynkach - gatunkowo słaby, ale z wyższymi cenami. Koło stoiska z elektronarzędziami zaczepił mnie szpakowaty, na oko czterdziestoletni, z jednodniowym zarostem, mężczyzna.
- Ten motor po drugiej ulicy stronie to twój?
- Mój.
- Chodź. Coś ci pokażę - pociągnął mnie za rękaw. Wyszliśmy przez wąziutką bramkę po drugiej stronie bazaru. - Patrz - pokazał na starą eM-Kę.
- Fajny - powiedziałem z grzeczności, bo motocykl był odrapany, lepiący się od smarów, z wgiętym bakiem i krzywymi błotnikami. - To twój?
- Mój. Weź się przejedź.
- Nie, no co ty?!
- Nic się nie bój. Ja twoim motorem nie zechcę jeździć, jeśli o to chodzi - się zaśmiał. Podszedł do Em-Ki. Odpalił ją od pierwszego kopnięcia. - Siadaj.
Silnik pracował równiutko, dając ciepły gang. Wyglądało na to, że wyglądem ten motocykl nie grzeszył, ale mechanikę miał wyżyłowaną do maksimum. Już na ucho czuło się drzemiącą w nim moc. Wsiadłem ruszyłem. Trudno tu mówić o porównaniach do mojego motocykla, bo to te dwie maszyny dzieliła technologiczna przepaść. Inaczej to się prowadziło, składało w zakrętach, przyspieszało, hamowało - ale jednego nie można było poczciwej eM-ce odmówić: powodowała natychmiastowy wzrost ciśnienia i szeroki uśmiech na gębie. Silnik rzeczywiście pracował jak zegarek i czuć w nim było rękę doświadczonego mechanika. Zrobiłem dwie rundki wokół bazaru nawet nie zauważając, że jeździłem bez kasku.
- No i jak? - zapytał.
- Super!
- To jeszcze mojego ojca. Sam wszystko zrobiłem. Dwanaście lat stał w szopie. Ale ja go obudziłem - cieszył się szczerze jak dziecko. - Chodź. - Poprowadził na zaplecze stoiska przy którym się spotkaliśmy. - Tu moja żona handluje, ale poszła załatwić mięso na obiad. - Posadził mnie na stołku, sobie wyciągnął drugi.
- Artiom jestem - podał dłoń.
- Adam.
- To po krużyczku?
- Nie, nie. Ja dziękuję.
- Milicji się nie bój. Jestem zastępcą komendanta. Dziś mam wolne, ale jak by co, to władzę cały czas posiadam - mrugnął porozumiewawczo.
- Nie o to chodzi. Ja w ogóle nie piję.
- Aaa, to szacunek. Jestem tolerancyjny. Ale mogę cię poczęstować tylko wieprzowiną. Pewnie też jeść nie będziesz?
- Będę.
- Dziwny z ciebie muzułmanin.
Postanowiłem nie wyprowadzać Artioma z błędu.
- W podróży mamy dyspensę. Można jeść wieprzowinę.
- Ej!? To i wypić możesz!?
- Niee... Wypitka się nie liczy.
- Szkoda. Ale za to masz, skosztuj, własnej roboty - podał mi słoik z tuszonką. Do tego pajda czarnego chleba i ogromny widelec. Nalał sobie trunku niewiadomego pochodzenia i jednym duszkiem wychylił.
- Chuu - chuchnął i przytknął do nosa kromkę razowca. - Widzisz, ja prawosławny, ty muzułmanin. Ty Polak, ja Białorus. Ty przeciw naszemu baćce, a ja z jego ręki jem. Ale widzisz - motocykl zaciera podziały.
- Co do podziałów, to mam je w dupie. I tak za wszystkim stoi człowiek. Czasem na motocyklu - odpowiedziałem ostrożnie pamiętając, że bądź co bądź mam do czynienia z zastępcą komendanta milicji.
- Oj, Adam. Jak ty dobrze mówisz. I ja bym tobie powiedział, ale rozumiesz...
- Rozumiem.
W oświetlonych słońcem drzwiach stanęła tęga kobieta.
- A ty co? - bez obcesowo zapytała Artioma. - Tak interesu pilnujesz?
- Gołąbeczko, czyż można go lepiej pilnować? Siedzimy sobie cichutko i mamy na wszystko oko. Kolega z Polski na motocyklu przyjechał.
- Dobra, dobra. Już ja znam te wasze ciche posiedzenia - burczała niby zezłoszczona, ale więcej w tym było pozy niż grozy. - Dał choć co do jedzenia, czy tylko bimbrem poił?
- Lusia - wyrwał się komendant. - Dałem twojej tuszonki. A kolega wcale nie pije.
- Oo - spojrzała na mnie uważniej. - Jeden porządny w tym mieście - i uśmiechnęła się ukazując cały garnitur złotych zębów.
Posiedziałem na straganie do późnego popołudnia. Sprzedaliśmy udarową wiertarkę i dwa śrubokręty. Lusia usmażyła na gazowej kuchence skwarek z cebulą a Artiom, popijając z żoną bimberek, zaczynał już podśpiewywać. Przyszło się żegnać.
- Adam - rzekł rozrzewniony komendant. - Zaraz ci zorganizuję milicyjną obstawę, aż do samego Mińska.
- Zdurniał ty do reszty - osadziła go żona. - Przecież to ty jesteś pijany, a nie Adam.
- No tak, gołąbeczko. Widzisz jak ciężko być prawosławnym?
- Pijakiem ciężko być. Ty wiary w to nie mieszaj.
Wyściskaliśmy się serdecznie, a Lusia na pożegnanie wsunęła mi słoik swojskiej tuszonki.
- Masz, trzymaj. Nie wiadomo kiedy ty tam do swoich wrócisz.
Do Mińska przyjechałem około siedemnastej, więc jeszcze miałem godzinę do powrotu Doroty. Nie mając lepszego pomysłu, zatrzymałem się w centrum. Włóczyłem się po co ciekawszych miejscach, ogromnych placach, stacji metro, monumentalnych budowlach. W końcu usiadłem na ławeczce i gapiłem się bezmyślnie na przepływający obok tłum. Tak doczekałem godziny osiemnastej.
Dorota wróciła z pracy w dobrym humorze i już w progu oznajmiła:
- Na kolację zapraszam cię do jakiejś knajpki.
- Na coś regionalnego? - wręcz zacytowałem Yanuchę.
- Zapomnij. Tu nie czują bluesa i ze świecą szukać białoruskich potraw.
Godzinę później siedzieliśmy we włoskiej pizzerii. Czysto, szybko i kulturalnie. Nawet stosunkowo niedrogo. Pizza przyzwoita, ale peanów na jej cześć pisać nie będę. Wyszliśmy na jasno oświetloną ulicę.
- Chodź. Pokażę ci najładniejszy kawałek miasta - Dorota ruszyła w kierunku stojącego na wzniesieniu kościoła. - Jedyne takie wzgórze w Mińsku. Widać stąd kawałek ciekawej panoramy.
Pod kościołem stała grupka motocyklistów. Naturalną koleją rzeczy zatrzymaliśmy się przy ich pojazdach. Zaciekawił mnie brak rejestracyjnych tablic na prawie wszystkich maszynach typu ścigacz.
- To tak można? - zapytałem pokazując palcem na puste miejsce po rejestracji.
- Że bez blachy? Można.
- Jak to?
- Sprowadzamy motocykle, najczęściej z Polski, i mamy miesiąc na ich zarejestrowanie. U nas nie dają numerów próbnych i przez ten czas jeździmy na umowę sprzedaży.
- To te wszystkie motocykle są niedawno kupione?
- Coś ty. Każdy z nas ma umowę bez daty. W razie czego, jak złapią, wpisujemy na poczekaniu. Ale to się zdarzyło raz, czy dwa.
- Nie ganiają?
- Ganiają, ale nie łapią. Dopóki latamy po mieście, są bezradni. Za miastem, to co innego.
Zeszliśmy ze wzgórza brukowana uliczką, która wiodła wzdłuż bardzo zmeliorowanej rzeki. Rzeka bardziej przypominała kanał, niż naturalny ciek wodny. Spacerowaliśmy fragmentem wybrzeża zupełnie odmiennego od pozostałej części miasta. Stylowe kamieniczki, kafejki i butki przypominały europejskie starówki.
- A tu jest fajnie - powiedziałem.
- No, baćko wybudował, żeby kontrahenci z Europy mieli gdzie posiedzieć.
Niestety, europejska enklawa kończyła się po trzystu metrach i znów podążaliśmy socjalistycznym, szerokim chodnikiem, wprost na betonowe osiedle. W mieszkaniu sprawdziłem swoje ciuchy, śpiwór i namiot.
- Suche. Jutro pojadę dalej. O której wychodzisz do pracy?
- Piętnaście po szóstej.
- Dobra, wyjdziemy razem.
DZIEŃ PIĄTY
Pochmurny ranek nie nastrajał bojowo. Już przed szóstą zwinąłem manatki i ustawiłem przed wyjściowymi drzwiami. Śniadanie, kawa, Dorota do pracy, ja na szosę. Przez dwie noce mój motocykl stał niezabezpieczony w centrum betonowego osiedla, a nawet żadne lusterko nie było w nim zagięte.
Zupełnie nie spiesząc się, bo im później, tym cieplej, wyjechałem za Mińsk. Na czuja kierowałem się na północ. Dopiero grubo za miastem, kiedy zatrzymałem się na tankowanie, wyciągnąłem mapę. Rzeka Nieśwież, która płynęła przez białoruską stolicę, wiodła do miasteczka o tej samej nazwie. Nie za blisko, nie za daleko. Dlatego tam skierowałem koła motocykla.
Do Nieświeża, pomimo usilnych starań by nie jechać zbyt szybko, przyjechałem jeszcze przed południem. Znów udałem się na miejscowy bazar. Kupiłem bułki z jagodami, butelkę mleka i przysiadłem na krawężniku w centrum miasta. Ogromny parking z jednej strony był strzeżony przez ogromny kościół, a z drugiej przez małą cerkiew. Strony trzeciej pilnował biały posąg Lenina.
Po posiłku z łatwością odnalazłem drogę nad jezioro. Dojazdu strzegła wieżyczka z wartownikiem. Wokół akwenu ciągnął się wysoki nasyp z szutrową drogą. Jechać można było tylko w lewo, bo kierunku prawego strzegł wspomniany wartownik. Zatrzymałem się nad samą wodą. Brzeg jeziora od lasu oddzielała tylko piaszczysta droga. Fajne miejsce i jak dotąd - puste. Nie na długo, bo ledwie rozprostowałem kości, koło mnie zatrzymała się Skoda. Wysiał z niej lekko siwiejący, z kozią bródką, mężczyzna.
- Widzę, że kolega z Polski!
- Tak.
- Nikita jestem.
- Adam - odpowiedziałem myśląc o Chruszczowie, jako imienniku mojego rozmówcy.
- A co tu taki kawał drogi sprowadza?
- Ciekawość. Kraj po sąsiedzku, a mało znany.
- No cóż. Polityka - nieznajomy świdrował oczami. Zapaliła mi się ostrzegawcza lampka.
- Niee. Polityka mnie nie interesuje. Kraj zwiedzam.
- No i jak?
- Pięknie. Drogi szerokie i równe, a ludzie bardzo przyjaźni. Już trzeci tydzień jadę, a żadna przykrość mnie nie spotkała.
- Taaak, naród tu mamy spokojny - westchnął Nikita. Popatrzył na moje bagaże. - Z namiotem będziesz tu nocować?
- Jeszcze nie wiem - odpowiedziałem zachowawczo, choć decyzję o biwakowaniu miałem podjętą.
- Jak by co, to zapraszam na jacht. Popływamy troszeczkę. Przystań jest dwieście metrów dalej.
- Dobrze - zgodziłem się choć wiedziałem, że nie skorzystam. Nikita tym jachtem potwierdził moje przypuszczenia, że nie był to szary obywatel Białorusi.
- Może zrobimy pamiątkowe zdjęcie? - zapytał.
- No pewnie - zgodziłem się. Pewnie potrzebował do sprawozdania, bo oprócz fotki ze mną, sfotografował motocykl - ale nie z boku, jak to się zazwyczaj robi - tylko od tyłu, z dobrym widokiem na rejestracyjną tablicę.
- Zawsze o takim marzyłem - powiedział niby od niechcenia, ale zabrzmiało to tak, jakby chciał moją maszynę skonfiskować.
Kiedy Nikita zniknął za zakrętem, natychmiast wjechałem w las. Znalazłem bardzo dogodne miejsce, szczelnie osłonięte krzewami. Dodatkowo postawiłem zielony namiot tak, by maskował motocykl. Z drogi położonej pięćdziesiąt metrów od obozowiska na próżno by wypatrywać mojej obecności. Z takiego kamuflażu mógłby być dumny nawet Indianin. Pół godziny później widziałem jak Nikita wracał Skodą do miasta. Nawet nie zerknął w moją stronę.
Rozpaliłem malutkie ognisko, na którym przyrządziłem kolację i zaparzyłem kawę. Podjąłem kolejną próbę z papierowym filtrem, tym razem stawiając go na dziurawej pokrywce kubka. Ten prosty, wręcz prymitywny sposób, zdał w stu procentach egzamin. Kawa zaparzyła się, a filtr nie pękł. Nareszcie mogłem napić się czegoś, co nie było siarczystą „parzuchą”. Szkoda, że na ten patent wpadłem dopiero pod koniec podróży. Ale na przyszłość się przyda.
Z kubkiem świeżej kawy usiadłem na pieńku tuż przy jeziorze. Brzegową linię wyraźnie zaznaczał pas zielonkawego szlamu. Wyszło piękne słońce i byłem świadkiem ataku jastrzębia na mewę. Drapieżnik wbił zdobycz pod wodę i trzymał wystarczająco długo, by ją utopić. Potem kłapiąc skrzydłami doholował ją do brzegu. Po krótkim odpoczynku odleciał z kolacją w szponach.
Ognisko dogasło, w miejsce słonecznego placka pojawił się srebrnolicy księżyc. Nie trzeba było długo czekać, by pojawiły się pierwsze auta z kłusownikami. Dwa z nich, nieświadome niczego, zaparkowały niedaleko mojego obozowiska. Słyszałem ściszone rozmowy, szuranie po ziemi pontonów i delikatny plusk wioseł. Brakonierzy robili swoje nie wiedząc, jak bliskiego mają sąsiada. Po godzinie buszowania wrócili do aut, cichutko zatrzasnęli drzwi i czekali świtu. By nie mącić ich nerwowego czuwania ja również, bezszelestnie jak mgła, wsunąłem się do namiotu i zapadłem w sen.
DZIEŃ SZÓSTY
Wstałem razem z kłusownikami. W gęstej mgle widziałem jak snuli się po jeziorze ściągając siatki. Teraz, za dnia, nawet nie zamierzałem kryć się ze swoją obecnością. Rozpaliłem ognisko i postawiłem wodę na kawę.
- Ty, czujesz? - zapytał ściszony głos przy samochodzie.
- Czuję, dym. Ktoś ognisko pali.
- Kurwa, gdzieś ty samochód postawił?
- Odpierdol się, przecież to ty wczoraj prowadziłeś.
- Idź, zobacz kto to.
Po chwili zobaczyłem wysoką postać szurającą nogami po leśnym runie. Mężczyzna szedł udając, że czegoś szuka. Kiedy mnie zobaczył, rzekł z zatroskaną miną:
- No, bladź, jeszcze wczoraj tu borowiki rosły...
- Borowików nie widziałem, ale surojadki są.
Kłusownik zbystrzał i spojrzał na rejestrację motocykla.
- Ty z Polski?
- Z Polski.
- Oojj - rozpogodziła mu się twarz. - Wy bracia Polacy! Podtrzymujecie nas na duchu, żeby ten jebana jego mać reżim nas całkiem w ziemię nie wdeptał.
- Aż tak źle?
- Kurwa. A co ja tu w nocy robię? Dla przyjemności, myślisz? Trzysta dolarów trzeba mieć, żeby miesiąc przeżyć. Zarabiam sto, drugą setkę wyciągam z kłusowania, a trzecią zaoszczędza żona z córką, bo jagody i grzyby zbierają.
- Kawy się napijesz?
- A daj - brakonier usiadł przy ogniu, rozprostował nogi i ciągnął. - Tam jak widziałeś wieżyczkę z wartownikiem, po drugiej stronie, ruskie wojsko stoi. Tylko anteny sterczą. Ryba w jeziorze po chuju, ale jak złapią, to od piątki ciężkich robót w górę. Mój brat już trzeci rok siedzi. Się nie wykupił.
- A rybę dla siebie bierzesz, czy sprzedajesz?
- Zależy co złapię. Większą sprzedam. Drobnicę w słoiki z octem i na zimę.
Siedzieliśmy przy tlącym się ogniu, siorbaliśmy kawę i gadaliśmy o życiu.
- To dzisiaj jeszcze do roboty? - spytałem.
- No, zaraz muszę się zbierać. To na razie. Dzięki za kawę.
- Na razie.
Pięć minut później widziałem jak wszedł w woderach do jeziora. Trzymał w zębach brezentową torbę. Gęsta mgła kryła go połowicznie, więc miałem okazję zobaczyć, jak sprytnie za pomocą zębów i rąk ściągał, a jednocześnie opróżniał siatkę. W tym czasie jego kompan przybił pontonem do brzegu. Razem wyciągnęli gumową łódź na brzeg i powlekli do auta. Pół godziny później znów pojawił się kłusownik.
- Chcesz ryby?
- Oj, żebym tu zostawał, to pewnie, ale że zaraz jadę, to dziękuję.
- No dobra. My lecimy. Pozdrawiaj Polskę.
- Pozdrowię, na pewno. Trzymajcie się.
Jeszcze odjeżdżając pomachali przyjaźnie zza szyb zdezelowanego auta. Zrobiło mi się cieplej na duszy, więc ze zdwojoną energią zacząłem zwijać obóz. Ponieważ nocowałem w leśnych krzakach, prawie wszystko miałem suche - żadnej rosy. Kiedy miałem ruszać, zadzwonił telefon.
- Cześć, no gdzie ty? - w słuchawce usłyszałem głos Panoramy.
- Gdzieś pod Wilejką, między Mińskiem a Grodnem.
- To się dobrze składa. Przyjedź na motocyklowy zlot. Dziś wieczorem tam będę.
- A gdzie dokładnie to jest?
- Jedź na Lidę. Spotkasz bajkerów i za nimi dojedziesz.
- Dobra.
Chwilę później telefon zadzwonił po raz drugi.
- Cześć, Wania mówi.
- Cześć.
- Panorama wspominał, że będziesz dziś na zlocie pod Lidą.
- Będę.
- To się spotkamy. Po południu z chłopakami przylecę. Trzymaj dla nas miejsce na namiot.
- Pod jeden?
- No nie. Chyba na trzy.
- Dobra.
Wprowadziłem dane do nawigacji i wyjechałem z lasu. Słoneczny ranek nastrajał pogodnie więc droga szybko mijała. Prowadzony komunikatami w słuchawkach jechałem różnymi nawierzchniami, czasami wbijając się w kilkukilometrowe, szutrowe odcinki. Około południa zatrzymałem się w małej wiosce pod sklepem. Tradycyjnie kupiłem pieczywo i nabiał. Wyszedłem przed chylący się budynek i usiadłem na dużym kamieniu. Chwilę później na odrapanym rowerze nadjechał kilkuletni chłopak. Położył swój pojazd obok mojego motocykla.
- Dzień dobry - powiedział bardzo poważnie.
- Dzień dobry.
Malec nawet nie przystanął, tylko od razu zniknął w sklepie. Dwie minuty później wyszedł z dużą, plastikową butelką chlebowego kwasu. Odkręcił korek, pociągnął z gwinta i bez słowa usiadł obok mnie. Patrzył w milczeniu na motocykl. Od czasu do czasu delikatnie pluł przez zęby.
- To twój rower? - zapytałem.
- Nie. Brata.
Znowu cisza. Tylko brzęczenie much nad stojącym nieopodal koszem. Słońce.
- Pewnie się nudzisz?
- Niee. Mieliśmy linijkę, to w szkole byłem.
- Już chodzisz do szkoły?
- No. Dziś byłem pierwszy raz.
- To czemu jesteś taki smutny? Nie podobało ci się?
- Nie o to chodzi. Ciężko mi - wypuścił trochę gazu z kwasu. - Głowa boli.
- Od czego?
- Ech... wczoraj miałem siódme urodziny.
Z trudem zachowałem powagę. Chłopak wstał i ze zbolałą miną wcisnął zgniecioną butelkę pod sprężynę bagażnika. Każdym ruchem pragnął sobie dodać co najmniej kilka lat.
- To trzymaj się - powiedziałem. - Powodzenia w szkole.
- Postaram się. Może jakoś dam radę... - i odjechał.
Kończąc drugie śniadanie przypominałem swój pierwszy dzień w podstawówce. Mimo upływu lat pragnienia siedmiolatków były podobne - stać się jak najszybciej dorosłym, cokolwiek to znaczyło, bo każdy po swojemu pojmował dorosłość, ale każdy z nas w niej widział same przywileje.
Następny postój wypadł kilka kilometrów przed Lidą, gdzie zamierzałem wypatrzeć motocyklistów za którymi trafiłbym na zlot. Nawet nie zdążyłem zdjąć kasku, jak podjechało do mnie dwóch rowerzystów ze szwajcarskimi naklejkami.
- Mówisz po angielsku? - zapytał jeden z nich, szczupły, z poparzeniowymi bliznami na twarzy. Pytanie zadał chyba po rosyjsku, albo w czymś podobnym.
- Słabo. Coś jak ty po rosyjsku.
- O, to na pewno się dogadamy! - twarz mu się rozpogodziła. - Widzę, że jesteś z Polski. Powiedz, którędy nam lepiej jechać? - podsunął mapę.
- Dokąd jedziecie?
- Na Gdańsk - odezwał się drugi, dość tęgiej tuszy. - Ale nie wiemy czy granice przekraczać w Brześciu, czy w Grodnie.
- Jak potem na Gdańsk, to w Grodnie. Później pojedziecie na północ, przez Augustów i Ełk. Zobaczycie fajne tereny. Nie pchajcie się na Warszawę.
- Ale jak tam drogi? Czy poza głównymi trasami da się przejechać?
- Spokojnie, normalnie pojedziecie - w tym momencie uświadomiłem, że ci Szwajcarzy mają podobne wyobrażenie o naszych drogach, jak większość Polaków o białoruskich.
- A no to fajnie. Bo z mapy trudno wywnioskować, a różnie w innych krajach bywało.
- To skąd jedziecie?
- Ze Szwajcarii, dookoła Europy - objaśniał grubasek. - Teraz wracamy z Rosji, jedziemy przez Polskę i Niemcy na Hiszpanię, potem do domu.
Pogadaliśmy jeszcze trochę o gościnności i kulturze narodów środkowowschodniej Europy. Oczywiście wszelkie porównania wypadały na naszą korzyść. Pogratulowaliśmy sobie pasji podróżowania i zaciętości charakteru, choć wiedziałem, że z naszej trójki to nie ja byłem największym kozakiem. Pożegnaliśmy się w swoich ojczystych językach i znowu zostałem sam. Nie na długo. Kilka minut później szosą przemknęła grupa kilku motocykli. Szybko do nich dołączyłem i po około dziesięciu kilometrach wjeżdżałem na teren motozlotu.
Na bramie dostałem zlotowy identyfikator i opaskę na kierownicę motocykla. Było stosunkowo wcześnie, mało ludzi i łatwo znalazłem dogodne miejsce na co najmniej cztery namioty. Postawiłem swoje lokum i rozłożyłem przed nim plandekę. Inni opasywali taśmą drzewa, grodzili polany patykami, ustawiali tajemne znaki by zarezerwować miejsce znajomym. Ja się posłużyłem plandeką.
Już podczas pierwszej przechadzki po lesistym terenie zlotowiska spotkałem Bociana, polskiego motocyklistę, który często gościł na tego typu imprezach za naszą wschodnią granicą.
- Oo, witam kolegę z kraju! - powitał jowialnie. - To będzie nas sześciu z Polski.
- Mniej niż zeszłego roku w Brześciu.
- Ale i zlot mniejszy. Proporcje pewnie te same. Siadaj z nami.
No i zakotwiczyłem przy stole wśród białorusko-polsko-ukraińskiego towarzystwa. Cóż tu opisywać? To było coś na kształt wesela, a może już poprawin. Z każdą godziną przybywało zlotowiczów, motocykli, namiotów. Atmosfera stawała się coraz bardziej piknikowa. Ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki. Zadzwonił Wania.
- Ja już pod bramą.
- Dobra, zaraz tam będę.
Zanim skończyliśmy rozstawiać jego namiot, zatelefonował Panorama.
- No gdzie ty?
- W obozie.
- Sam?
- Wania już jest.
- To przyjdźcie za bramę, bo wujek mnie samochodem przywiózł i jeden wszystkich gratów na raz nie zabiorę.
- Dobra.
Panorama odpokutowywał nałożoną jeszcze trzy lata temu karę zatrzymania prawa jazdy. Wolał nie ryzykować i poza miastem nie siadał za kierownicą.
- Wujka poprosiłem, żeby swoim autem nie jechać. Bo jak potem wracać? A wypić trzeba...
- To jak wrócisz?
- Ach tam. Kogoś się znajdzie na podsiadkę. Pojutrze tym się będę martwić.
Jeszcze przed dwudziestą dojechali kolejni znajomi z Grodna. Zrobiło się swojsko. Każdy wyciągnął co miał - jedzenie i napitki. Na szczęście mogłem białoruskich bajkerów poczęstować marynowaną słoniną z puszki, którą przed rozstaniem w Brześciu otrzymałem od Todka. Zachwytom nie było końca. Ciepły wieczór nastrajał do długiego biesiadowania. Około drugiej poszedłem do namiotu. Przeszkadzały co prawda jeżdżące po terenie zlotu motocykle, wkręcane na wysokie obroty silniki, krzyki i śpiewy, ale tego dnia nie tylko przy pomocy papierosów i alkoholu można było się znieczulić. Zasnąłem dość łatwo.
DZIEŃ SIÓDMY
Ciężka noc, lekki sen - to nie najszczęśliwsze zestawienie. Jednak to nie ja miałem kiepski poranek. Wyszedłem na poranny obchód jeszcze przed siódmą. Stąpałem między namiotami potykając się o pozostałości po nocnym biesiadowaniu. Na betonowym murku okalającym budynek biurowca zobaczyłem grupkę śpiących motocyklistów. Ubrani w bajkerskie ciuchy, na posłaniu zrobionym z garstki wyschniętej trawy, raźno pochrapywali w kaskach z zaparowanymi szybkami. W innym miejscu z szałasu postawionego na patykowym rusztowaniu, obłożonego derkami i kocami, wystawały obute w ciężkie trepy nogi. Obok nich siedział młody chłopak w żołnierskim hełmofonie. Daremnie próbował ukryć podbite oko.
- Co ci się stało? - zapytałem.
- A, blin. Niesprawiedliwie dostałem.
- Za co?
- Kumpel piłował w nocy silnik, to wstałem, żeby mu zabrać kluczyki. I akurat jak je wyjmowałem ze stacyjki, przyszedł jakiś gość, myślał że to ja i walnął w oko.
Przypomniałem, jak w zeszłym roku, na zlocie w Brześciu, Alek w podobny sposób uciszał nocnych katów przegrzanych silników. Kilka kroków dalej napatoczyłem się na dogorywające ognisko. Na nowo je roznieciłem i usiadłem trzymając dłonie nad ogniem. Po kwadransie dołączyło dwóch starszych motocyklistów z warszawskimi emblematami na wypielęgnowanych kurtkach.
- No i jak wam się podoba? - zapytałem znienacka. Widać było, że się zdziwili napotykając w tym miejscu i o takiej porze rodaka.
- Wiesz... Pierwszy raz na czymś takim jesteśmy - próbowali dyplomatycznie.
- Ale czy klimat wam odpowiada?
- No... Dotychczas na innych zlotach bywaliśmy.
- Gdzie.
- W Polsce i na Zachodzie.
- Jak wypada porównanie?
- Inny tu klimat. Organizacja inna, mało rzucająca się w oczy. Sanitariaty tylko z lekka higieniczne. Dużo jedzenia i picia.
- Ale czy wam to odpowiada? - drążyłem temat.
- Zawsze to jakieś nowe doświadczenie.
- A czym wy, kurwa, na co dzień się zajmujecie, że takimi okrągłymi zdaniami potraficie tak niewiele powiedzieć?
- Pracujemy w biurze prasowym.
- Aha. Wszystko jasne. To uważajcie na dym z ogniska, bo jak was okopci, to będziecie walić wędzonką.
Chyba nie złapali aluzji, bo szybko odsunęli się od ognia. A może złapali, bo zaraz poszli. Ja też wróciłem do naszego obozowiska. Z namiotu Panoramy wyszedł jakiś gość, przetarł oczy, rozejrzał się i bez słowa odszedł. Chwilę potem zjawił się Panorama.
- Blin - zaczął zdziwiony. - Ja się budzę, a tu jakiś facet w namiocie. Szturcham go, a on pyta, co ja tu robię. Mówię mu, że to mój namiot, a on znowu pyta, co w takim razie on tu robi? Niezorientowany jakiś, bladź.
- Ty sprawdź, czy masz spodnie pozapinane - zażartowałem.
- He he, spokojnie, całą noc spałem w zamkniętym śpiworze - zaśmiał się Panorama.
W pół godziny później wszyscy zasiedliśmy przy śniadaniowym stole. Dołączył do nas Tomek z Estonii i Cyrk z Łotwy. Chłopaki się jednak oszczędzali i nie leczyli wczorajszych ran, ponieważ w południe ruszała parada. Poza mną wszyscy chcieli wziąć w niej udział. Jakoś nie paliłem się do ścisku na ulicach Lidy. Przez ostatnie tygodnie odzwyczaiłem się w ogóle od ścisku. Ponadto po zeszłorocznej paradzie w Brześciu, gdzie miałem okazję przejechać się osiemdziesiąt na godzinę przez miasto w ponad pięciotysięcznym orszaku, niewiele mogło mnie zadziwić. Zdeklarowałem się chętnie do popilnowania naszych namiotów. Zanim ruszyła parada, dojechała reszta bajkerskiej ekipy z Grodna. Byli prawie wszyscy, z którymi w zeszłym roku jechałem na Brześć. Tylko Dima i Tania nie mogli się zjawić.
Kiedy piekielny orszak wyjechał ze zlotowego miasteczka, w niespodziewanej ciszy rozłożyłem się w cieniu drzewa przed naszymi namiotami i uciąłem drzemkę. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby czegoś pilnować. Po trzech godzinach było po paradzie i znów w obozowisku zrobiło się gwarno. Sytuacja z poprzedniego wieczora się powtórzyła, czyli była ogólna balanga, bardzo pogodne nastroje, dobre jedzenie, wyborne trunki i międzynarodowa integracja.
Tak jak wczoraj, uraczony używkami ze stołu matki natury, zasnąłem lekko, łatwo i przyjemnie. Jeszcze zdążyłem tylko, jak przez ścianę, usłyszeć huk petard i sztucznych ogni - znaku, że motocyklowy zlot dobiegł końca.
DZIEŃ ÓSMY
W nocy spadł lekki deszcz, ale za to było bardzo ciepło. Smętni zjedliśmy śniadanie i zwinęliśmy obóz. Zawsze taki widok mnie nastrajał melancholijnie. Panorama znalazł kogoś z samochodem i jako pierwszy zabierał się do Grodna.
- Jak przyjedziesz, to zadzwoń. Dziś nocujesz u mnie - zdecydował nawet nie pytając mnie o zdanie.
- No dobra - nie oponowałem.
Prowadził Wania, więc nawigację schowałem głęboko w kieszeń. Jeszcze przed południem zajechaliśmy do jego mieszkania w Grodnie. Przywitała nas żona, Irenka.
- W samą porę. Właśnie zrobiłam naleśniki i jabłkiem.
Zajadałem pyszne danie siedząc w miękkim fotelu, po dywanie szurał maleńki Romek, a w tle cichutko brzęczał telewizor. Całkiem inna rzeczywistość niż wczoraj, niż jeszcze dziś rano. Zadzwonił telefon.
- No gdzie wy? - pytał Panorama.
- U Wani w domu.
- To dawajcie do garażu Dimy. Za piętnaście minut tam będę.
Garaż Dimy to nie tylko garaż, ale coś w rodzaju klubu - z wersalką, kuchenką gazową, szafkami i lodówką. W centralnym punkcie tego miejsca, na specjalnym podeście stała rozbebeszona Honda GoldWing, którą można było rozpoznać jedynie po napisach.
- Zrobię z niej prawdziwego choppera - oznajmił Dima. - Takiego jak w amerykańskich filmach.
No i znowu upłynęła nam godzina na omawianiu technicznych rozwiązań przyszłego pojazdu. Potem Panorama zaprosił wszystkich do swojego garażu na prezentację nowego zakupu - motocyklowej przyczepki. Tam się pożegnaliśmy z resztą ekipy, zostawiłem motocykl, zabrałem trochę niezbędnych rzeczy i samochodem pojechaliśmy do mieszkania Panoramy. Oksana - jego żona, ugościła nas obfitą i smaczną kolacją. Potem wziąłem długą kąpiel w gorącej wodzie. No i chyba tradycyjnie, zostałem ułożony w największym pokoju, z największym łóżkiem, przed największym telewizorem.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
Nosiło mnie już od rana. W zasadzie myślami już byłem po drugiej stronie granicy. Dość mocno musiałem oponować, kiedy najpierw Panorama namawiał mnie na wyjazd do Brześcia, by zobaczyć jego budowaną trajkę - a potem Oksana, żebym został choć na obiad.
- Nie, nie i nie. Muszę jechać. Nie wiadomo jak będzie na granicy, a tam Krysia w domu czeka.
Argument oczekującej żony przeważył. Po śniadaniu zajechaliśmy z Panoramą pod garaż, gdzie okazało się, że klucze do niego zostały w domu. Kolejne pół godziny na trasę tam i z powrotem. W końcu udało się wszystko zgrać, pożegnałem się z Panoramą i ruszyłem na granicę. Zaczęło padać, ale jakbym tego nie widział. Przed samą granicą zatankowałem pod korek, przygotowałem dokumenty i wjechałem na równoległy pas obok samochodowej kolejki. Bez przeszkód dotarłem pod pierwszy szlaban. Oddałem potrzebne karteczki i nikt nawet nie miał pretensji, że wjechałem obok. Pod wiatą celnik tylko machnął na mnie ręką, wziął deklaracje, przystawił pieczęcie. Poczułem się już prawie w domu. Jeszcze tylko budka pogranicznika. I tu zdziwienie.
- Nie mogę was wypuścić - usłyszałem z okienka.
- Że co?!
- Brak meldunku na karcie migracyjnej. Nie wiedzieliście, że jeśli przebywacie na terytorium Białorusi przez trzy doby w jednym miejscu, to trzeba się zameldować?
- Wiedziałem, ale ja nigdzie nie byłem dłużej niż trzy doby.
- Jak to?
- Wieczorem stawiałem namiot gdzieś w lesie, w krzakach, nad rzeką, rano go zwijałem i jechałem dalej. To gdzie się miałem meldować? W szuwarach?
- Czegoś takiego nasze przepisy nie przewidują.
- I co teraz?
- Ja o tym nie będę decydować - wstał zza biurka. - Odstawcie motocykl na bok, zabierzcie kluczyki i wszystkie papiery. Pójdziecie ze mną - zamknął okienko, całą budkę i wyszedł. Zaprowadził mnie do parterowego budynku, gdzie na końcu sznura długich korytarzy urzędował kierownik zmiany.
- Zobaczcie - podał mu moją kartę migracyjną i paszport. - Trzy tygodnie jeździł motocyklem po kraju bez meldunku. - Zabrzmiało to jak ciężkie oskarżenie. Umundurowany kierownik zerknął w papiery, podniósł telefoniczną słuchawkę i odprawił podkomendnego.
- Odmaszerować do pracy. A wy, siadajcie - wskazał mi krzesło.
- Towarzyszu - powiedział do telefonu. - Możecie do mnie na chwilkę?
Po minucie zjawił się drobny mężczyzna w skórzanej marynarce. Jego wypielęgnowane dłonie i gładko wygolona twarz sugerowały, że zajmuje się papierkową robotą. Ale po co fatygować takiego urzędnika w mojej sprawie? Chyba, że był to jakiś pracownik kontrwywiadu. Kierownik podał mu dokumenty. KGBista przebiegł po nich oczyma i ostro zapytał:
- Sam jeździłeś?
- Pierwszy tydzień we trzech, drugi w sześciu, ostatni sam.
- Kiedy reszta wróciła do domu i gdzie przekraczali granicę?
- Tydzień temu, w Brześciu.
Wyszedł energicznie bez słowa. Wrócił po pięciu minutach.
- Tak było - rzekł w progu. - A ty gdzie najdłużej byłeś?
- W Lidzie. Dwie noce. Wczoraj skończył się tam motocyklowy zlot.
- Aha. Wiemy. Teraz opowiadaj po kolei. Gdzie jeździłeś, gdzie zatrzymywałeś się na dłużej niż jedna doba?
No to zacząłem opowiadać. Z grubsza. Omijając oczywiście szczegóły, które mogłyby zaszkodzić napotkanym ludziom, zwłaszcza kłusownikom i kombinatorom na państwowych posadach. Skróciłem swoją wizytę w Nowogródku i Mińsku do jednej doby. Przy Witebsku moi słuchacze wyrazili bardziej szczegółowe zainteresowanie.
- Możesz nam to jakoś udowodnić?
- Niby jak, przecież nigdzie się nie meldowałem.
- Jakieś zdjęcia masz?
- Mam.
- Pokaż.
Podłączyli mój aparat do komputera i nie pytając o zgodę skopiowali całą zawartość karty pamięci. Zanim zaczęli oglądać, cywil sprawdził ustawienie datowania w moim aparacie. No i zaczął się pokaz. Zdjęć było naprawdę sporo, więc trwało to ponad godzinę.
- A ty gdzie jesteś? - zapytał pokazując na fotkę, którą zrobiliśmy przed wjazdem do Witebska pod ogromnymi literami z nazwą miasta.
- Robiłem to zdjęcie, to mnie tam nie ma. Na następnych będę.
- No dobra - zanotował coś w protokole.
Pokaz trwał dalej. KGBista bez trudu lokalizował fotki, zwłaszcza te robione w charakterystycznych miejscach jak kościoły, cerkwie, ulice i pomniki.
- Nic tu nie ma - oznajmił na zakończenie. - Dokończ protokół, daj karę i wypuść - zwrócił się do kierownika zmiany i wyszedł.
- No taak - westchnął mundurowy. - Aż szkoda karać, taka piękna wyprawa. Żebyście chociaż jedną pieczątkę mieli. Można gdzieś było wpaść po drodze, do zwykłego komisariatu.
- Oj - przypomniałem. - Ja byłem na komisariacie i mam dowód - wyciągnąłem otrzymaną od komendanta Witebska wizytówkę. - To mój przyjaciel. Po drodze go odwiedziłem - łgałem w żywe oczy.
- Ech, ale to wizytówka, nie pieczątka na karcie migracyjnej - chyba naprawdę się zmartwił. - Ukarać muszę, bo protokół zaczęty. Ale dam najniższy mandat. Trzysta tysięcy, to będzie coś ze sto dwadzieścia złotych na wasze. Płatne gotówką, w kasie na przejściu.
- No dobra - nawet specjalnie się nie zmartwiłem. Pomyślałem tylko co by było, gdybym nie miał pieniędzy?
Mundurowy zaczął wypisywać formularze do których po kilka razy podawałem swoje dane, włącznie z panieńskim nazwiskiem matki. Do tego oświadczenie, że zgodziłem się na przesłuchanie w rosyjskim języku, że moja znajomość tego języka pozwala na zrozumienie treści zadawanych pytań, że rozumiem za co zostałem ukarany, że karę przyjmuję, że zobowiązuję się następnym razem do przestrzegania meldunkowego reżimu, że płacę gotówką z złotówkach i w takiej walucie otrzymam ewentualną resztę. Łącznie siedem dokumentów.
- Wiecie - rzekł zakłopotany kierownik. - To wszystko po to, że my jako państwo, musimy wiedzieć gdzie przebywa taki obcokrajowiec. W razie jak jemu coś się stanie, żebyśmy mogli pomóc.
- Aha, jasne - mruknąłem byle tylko szybciej załatwić formalności. Ostatnie dwadzieścia kilometrów okazało się najtrudniejszym i najwolniejszym odcinkiem całej trasy. Zostałem elegancko zaprowadzony przez kierownika pod okienko kasy, gdzie po dokonaniu opłat otrzymałem swoje dokumenty.
- Powodzenia i zapraszamy ponownie - rzekł na pożegnanie.
- Dziękuję. Się zastanowię.
Wszystko to trwało ponad trzy godziny. Na polskiej części granicy celniczka poprosiła bym pokazał, co mam pod siedzeniem.
- Oj - zmartwiłem się kolejną stratą czasu. - Żeby podnieść siedzenie to muszę zdjąć wszystkie graty z góry, a już do domu się chce.
- No dobra, niech będzie kufer - zlitowała się celniczka. Uchyliłem wieko pod które nawet dobrze nie zajrzała. - Okej. Szczęśliwego powrotu - życzyła na odjezdne.
Aż się wierzyć nie chciało, że to już. Ostatnie kilkanaście kilometrów po polskiej stronie przeleciało jak z bicza strzelił. Na podwórku, pod czereśnią, na drewnianej ławeczce czekała Krysia. Zatrzymałem się, zdjąłem kask i zsiadłem. Jedną ręką musiałem przytrzymać zsuwające się z wychudzonego brzucha spodnie.
- Wróciłeś? - zapytała.
- Jestem - i łezki zakręciły się bez niczyjej łaski...