
ZESTAWIENIE
Termin: 13-18 sierpnia 2012 r.
Uczestnicy: Sztywny, Sowa, Andryszek
Trasa: około 450 km.
ZAMIAST WSTĘPU
Sowa rzucił snopkiem siana.
- Kurwa, coś mi nie wyszło.
- Lepiej weźmy udział w konkursie dojenia krowy - zaproponował Sztywny. Z kaskami w rękach, odziani w motocyklowe ciuchy, sunęliśmy przez dożynkowy tłum w Korycinie.
- Ty, Andryszek - zapytał Sowa. - Na pewno te umiejętności przydadzą się na Białorusi?
Stanąłem wycierając but w mokrą trawę.
- Już jutro się przekonasz...
DZIEŃ PIERWSZY
Przejście graniczne w Kuźnicy powitało nas ciężkim niebem. Bez przeszkód dotarliśmy pod wiatę objeżdżając stojące w kolejce osobowe auta. Pierwsze kontrole dokumentów i pierwsze świstki do wypełnienia. Z kartkami migracyjnymi poradziliśmy dość gładko, ale schody zaczęły się przy deklaracjach celnych.
- Ty - zwrócił się do mnie Sowa. - Te deklaracje są tylko po angielsku i rosyjsku. Co mam tu napisać?
- Dane swojego motocykla.
- Ale po co nam deklaracja na własny motocykl?
- Też nie wiem po co. Może żeby go na Białorusi nie sprzedać? - Dobrze że mieliśmy własne długopisy. Wypełnianie poszło dość gładko. Natychmiast polecieliśmy z deklaracjami do celnika. Ten od razu znalazł u każdego z nas po kilka błędów.
- Na nowo wypełniać. Nie może być żadnych poprawek i skreśleń. - Więc wypełniliśmy jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze ze dwa razy, bo za każdym razem okazywało się, że nasze dokumenty zawierały błędy. Wreszcie inny, młody celnik zlitował się i łamaną polszczyzną wyjaśnił co i jak. Wróciliśmy do starego celnika.
- Czekać. - I tyleśmy go widzieli. Po kilkunastu minutach bezczynnego stania weszliśmy do przeszklonego budynku. W kolejce stali ludzie z podobnymi dokumentami do naszych.
- Tu można się odprawić?
- Pewnie, że można - odparł gruby mężczyzna.
- Może szybciej będzie.
- Dzisiaj i tak szybko idzie. Nie to, co przed wojną.
- Przed jaką wojną?
- No jak to, nie wie pan? Wojna w Polsce wybuchła w 1939 roku, prawda?
- Prawda.
- A na Ruskich Niemcy napadli w 1941, tak?
- Tak.
- To co oni przez dwa lata robili?
- Nie wiem...
- Na granicy się odprawiali!
Same formalności trwały krótko. Pani celniczka wyszła z nami na zewnątrz, sprawdziła numery na ramach motocykli i zapytała o zawartość bagaży. Obyło się bez zaglądania i grzebania w kufrach. Kiedy odpaliliśmy silniki, zaczęło padać. W strugach oddaliśmy ostatnie kartki zgrabnej, białoruskiej wopistce. Odprawa zajęła nam prawie dwie godziny. Wania już czekał w umówionym miejscu, czyli na oddalonej o dwa kilometry stacji benzynowej.
- I jak było?
- Dwie godziny.
- O, to dzisiaj szybko! - Wolałem nie pytać, ile czasu zajmuje normalna, albo powolna odprawa. Zatankowaliśmy do pełna (w przeliczeniu na złotówki litr paliwa 92 kosztował 2,66 zł) i ruszyliśmy za Wanią na Grodno. Jechałem zaraz za nim, bo umówiliśmy się, że jak poznam drogę do Tartaka, to zjadę. Wania miał tylko uważnie patrzeć w lusterka. No i zapomniał. W efekcie przez kilkaset metrów Sowa go gonił.
- O, blin! - powitał Tartak. - Zachodźcie, zachodźcie. - Prowadził nas przez halę do komnaty, gdzie pomiędzy kamiennym piecem a szerokim legowiskiem, stało pianino.
- Będziecie pić herbatę?
- Nie, my tylko na chwilę, po drodze, żeby zapytać czy będziesz dziś wieczorem u Igora?
- No pewnie że będę! Bimberek już gotowy. A ty co, dalej nie pijesz?
- Ja nie - odparłem. - Ale wiozę reprezentację.
- O, to fajnie! Pogadamy sobie wieczorkiem. Zaraz zadzwonię do Igora, że jesteście.
Kilka minut później znowu jechaliśmy za Wanią w siąpiącym deszczu. Tym razem bez przeszkód, opłotkami Grodna, dojechaliśmy do małej wsi, gdzie przejąłem prowadzenie. Brama na podwórze stała otworem, a sam gospodarz szeroko rozwierał garażowe wrota. Wjechaliśmy od razu pod dach.
- No, schudłeś trochę przez ostatni rok - powitał mnie Igor.
- Zmieniłem motocykl, to i wygląd musiałem dopasować.
- A u mnie po staremu. Motor duży, i brzuch też. Chodźcie za mną.
Igor prowadził coś w rodzaju agroturystyki, ale w rzeczywistości wynajmował saunę, furakie i pokoje, dla weekendowych imprezowiczów. Zajęliśmy swoje kwatery na garażowym zapleczu. Całe wyposażenie i meble zostały wykonane przez Tartaka. Ich solidność graniczyła z okrucieństwem.
- No, to na mnie już pora - zaczął Wania. - Jak by co, to dzwońcie. Jutro mam wolny dzień, to możemy się spotkać.
- Dobra. Dzięki za odebranie z granicy. Jutro na pewno zadzwonię - obiecałem. - A teraz wyskoczymy do miasta po zakupy.
Igor zapakował nas do swojego auta, a raczej do tego, co z auta zostało. Wśród gołego żelastwa i filcu z trudem udawało się dostrzec resztki deski rozdzielczej. Najważniejsze, że był dach i nogami po asfalcie nie trzeba było przebierać. Deszczowe Grodno powitało pustawymi ulicami.
- Tutaj wymienicie dolary i zrobimy zakupy - zdecydował Igor, zatrzymując się pod supermarketem.
- To w sklepie mają najlepszy kurs? - zdziwił się Sztywny.
- Kurs dolara i cena benzyny są takie same w całym kraju.
Wymieniliśmy po sto dolarów, czyli równowartość ponad ośmiuset tysięcy białoruskich rubli. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że za jednego złotego dawano dwa i pół tysiąca. W części sklepowej poszło nam dość łatwo, bo Igor instruował: to można kupować, tego nie warto, a tego pod żadnym pozorem na pewno nie. To ostatnie dotyczyło zwłaszcza wyrobów mięsnych. Dlatego zdecydowaliśmy się na surowe kawałki karkówki i łopatki, do tego sery, warzywa, chleb i wódka.
- Piwa tu nie kupujemy - poinformował Igor. - Zajedziemy po drodze do Sierioży. Tam dostaniemy smaczne i świeże.
Kiepska pogoda, czyli mżawka, wiatr i ziąb wygnały wszystkich znad sztucznego zalewu pod Grodnem. Żółty namiot łopotał reklamowymi napisami jakby drżał z zimna. Igor zaparkował auto.
- To tu. Idziemy. - Podnieśliśmy zasznurowane wejście namiotu. W środku siedziało kilku mężczyzn w wieku 25-40 lat. Przed każdym z nich stała litrowa butla z piwem. Ich twarze ledwie rysowały kontur zza ciężkiego, papierosowego dymu.
- Sierioża - zaczął Igor. - Daj nam piwa.
- Którego i ile? - podniósł się łysy mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce.
- Najlepszego daj, lidskiego. A ile? Daj cały bagażnik i zapisz na zeszyt.
- Ile tam wejdzie?
- Oj, bierzcie chłopaki - zwrócił się do nas Igor. - Tyle, ile trzeba. A ty Siergiej koniecznie wpadnij do nas wieczorem.
- Dobra. Wpadnę na pewno. - Kiedy pakowaliśmy butelki, z namiot wyskoczył starszy, nieogolony facet.
- Ej! Mużyki! Wy bajkiery z Polski. Dopiero mi Siergiej powiedział. Zaczekajcie! - No to zaczekaliśmy. Podbiegł z szelmowskim uśmiechem.
- Chodźcie za mną.
- Gdzie? - zapytał Sowa.
- No chodźcie, nie bójcie się!
- Ale czasu mało - oponował Sztywny.
- Tylko na chwilę. Motorówką was przewiozę. Za darmo. - Zimno było jak diabli, do tego ta mżawka. Ale nie wypadało odmawiać. Niegrzecznie. A towarzystwo, które wysypało się z żółtego namiotu gotowe było pomyśleć, że się boimy. Pięć minut później pruliśmy po zalewie przez wzburzone fale. Sternik próbował nas wystraszyć biorąc coraz to ostrzej zakręty, wkręcając silnik na coraz wyższe obroty. Może na kimś, kto nigdy nie pływał motorówką, mogło to zrobić wrażenie. Po kilku minutach, przemoknięci od fal i deszczu, przybiliśmy do brzegu.
- No i jak było? - pytał z nadzieją w oczach.
- Super! - zapewnialiśmy chóralnie, ale chyba się zorientował, że nie udało mu się napędzić nam strachu.
Sowa w kuchni zachowywał się niczym Makłowicz. Sztywny i ja mogliśmy się tylko przyglądać, parzyć kawę i zmywać naczynia. Mięso natarł przyprawami, złożył w maceracie i wstawił do lodówki. Igor z synem w tym czasie rozpalał grilla. Przyjechał Tartak i jeszcze kilku chłopaków, a wśród nich Doktor - rozgadany nie mniej niż nasz Sowa, wesołek i dusza towarzystwa. W pomieszczeniu obok bani szybko zastawiliśmy stół. Znalazło się na nim wszystko co kupiliśmy, oraz to, co przynieśli goście: ryby, sery, owoce, chleb i mięso z grilla. Tartak zaczął polewać swój samogon z niewielkiej karafki.
- Nie martw się - powiedział do Sowy. - Karafka mała, ale trunek wielki.
Ja, po wypiciu kubka kwasu chlebowego, szybko wskoczyłem do bani. Usiadłem na najniższej półce, najdalej od pieca, ale i tak z ledwością wytrzymałem pełną klepsydrę, czyli piętnaście minut. Podobnie Sowa. Sztywny z rezerwą patrzył na nasze wyczyny.
- Wiecie, ja poczekam... Serce mam słabe. - No i zaczęło się leczenie Sztywnego.
- Ty, Sztywny! Ja jestem lekarzem - krzyknął Doktor. - Ty nic się nie bój, ja cię wyleczę. Już jutro będziesz jak nowy. Najpierw wypij kieliszeczek na krążenie.
- Ale ja nie mogę dużo pić.
- Toż mówię: tylko kieliszeczek. A potem lecimy do furakie. Zobaczysz, jak ci serduszko pięknie zacznie pracować.
Pięć minut później siedzieliśmy wszyscy po szyje w parującej wodzie, spod której wydobywały się pęcherze powietrza, czyli bulboczki. Noc nadal była deszczowa i chłodna, ale woda gorąca. Nastroju dopełniała muzyka Pink Floyd.
- No i jak serduszko? - dopytywał Doktor. - Na pewno lepiej.
- Lepiej. Teraz tak równo i spokojnie bije - uśmiechnął się Sztywny. - Ale wiesz, ja to mam jeszcze jeden problem.
- Gadaj. Mówiłem ci, że jestem lekarzem.
- Przed wyjazdem operowali mi palec u nogi i coś wyszło nie tak, bo dalej boli.
- Pokaż. - Sztywny wyciągnął nogę przed twarz Doktora. Ten ugryzł go w bolący palec.
- Oj, kurwa! Co ty robisz?!
- Spokojnie, spokojnie. Jeszcze trzy sekundy. Czujesz, jak przestaje boleć?
- Fakt - zdziwił się Sztywny. - Przestaje.
- No, i na chuj ci ta operacja była? - Tym sposobem to i można leczyć zęby, pod warunkiem, że pacjent zgodzi się na obcięcie głowy. Ale najważniejsze, że humory dopisywały, muzyka grała, a piwo pozornie chłodziło zbyt rozgrzane głowy.
- Sztywny - namawiał Doktor. - Dawaj teraz do bani. Ja przygotuję taką parówę, że wszystkie choroby z ciebie wygoni. - No i poszedł. Sowa i ja siedzieliśmy za stołem, zmagając się z suszoną rybą. Z bani wyskoczył różowy Sztywny.
- Kurwa! Chciał mnie upiec jak Rozalkę, na trzy zdrowaśki!
- A czemu medalik trzymasz w dłoni? - zapytałem.
- Bo parzy, jak chuj! - Sowa i ja wybuchnęliśmy śmiechem. Za Sztywnym stanął Doktor.
- No i czego tak brechacie, wy, Riedkije Zuby? - Jeszcze mocniej się roześmieliśmy wiedząc, jak bardzo do nas to określenie pasowało. - O, przepraszam - z poważną miną ciągnął Doktor. - Żeby gości nie urazić, ujmę to inaczej: panowie mają dużo miejsca, by wstawiać nowe ząbki. - Tym sposobem powstała nieformalna banda Riedkich Zubów, do której w czasie późniejszym miał dołączyć Todek.
Impreza trwała w najlepsze. Towarzystwo w przez siebie dyktowanym tempie korzystało z sauny, furakie, potraw i napojów. Wraz z upływem czasu coraz łatwiej było się porozumieć, bez względu na język. Nawet nasze długie i niewyraźne wywody, prowadzone w mieszance wszelkich narzeczy wschodu, wywoływały zbiorowe potakiwanie. Około północy towarzystwo zaczęło się dyskretnie wykruszać. Na placu boju zostało dwóch Dimów (Tartak i Doktor), oraz Sowa. Dwaj pierwsi wiedli spór:
- Jak pracowałem, to plułem na reżim Baćki, a teraz, jak jestem na zasiłku, to Panie Boże, daj mu zdrowie! - wywodził Doktor.
- A żeby on, i ty razem z nim, parchem obrósł - ripostował Tartak. - A twoje słowa żeby się w gówno obróciły!
- Chłopaki, spokojnie - wtrącał Sowa. - Wypijmy po jednym, za porozumienie.
Ten rytuał powtarzał się bez końca. Kiedy tylko adwersarze podnosili głos - Sowa polewał i wznosił toast. Z biegiem czasu treść owych toastów stała się zrozumiała tylko dla Sowy, ale Tartak i Doktor niczym nie zrażeni, dzielnie wychylali kolejne kielichy, aż ich głowy spoczęły na stole. Nasz dzielny reprezentant elegancko odstawił butelkę i jako ostatni udał się na spoczynek.
DZIEŃ DRUGI
Noc minęła bardzo spokojnie. Wstałem około siódmej. Zaraz po mnie podniósł się Sztywny. Zrobiliśmy obchód, ale nikogo z wczorajszych biesiadników nie znaleźliśmy.
- To co - zapytał Sztywny. - Budzimy Sowę?
- No - podniosłem z ławy rozwaloną bałałajkę, na której wczoraj usiłowałem grać. - Weź butelkę kwasu chlebowego. - Pobudka wstać, krowom wody dać! - zacząłem brzdąkając w progu pokoju, ale główny lokator nic sobie z tego nie robił. - Ja tu brzęczę pół godziny...
- A wy śpicie, skurwysyny! - dośpiewał Sztywny. - Sowa, mamy piwo, wstawaj! - Sowa otworzył jedno oko, a drugim zamrugał. Poznał, że to żart i wyciągnął rękę po chlebowy kwas.
- Kurwa... - wystękał.
- No, jeszcze jaka - dokończyłem.
Śniadanie wyszło obfite, bo mimo najszczerszych chęci, nie przejedliśmy wszystkiego podczas wczorajszej kolacji. Skwarki z cebulą jeszcze parowały, kiedy przyszedł Igor.
- Chujowa pogoda. I tak będzie cały dzień. Czego wy pojedziecie? Zostańcie do jutra. Napalimy furakie, zrobimy banię...
- Ale bez picia, co? - zapytał z nadzieją Sowa.
- Jak kto chce.
- To zostajemy.
Wypiliśmy po kawie, chociaż czułem, że kolejna "parzucha" nie wyjdzie mi na zdrowie. Igor śmiał się z moich obaw i opróżniał kolejną szklankę do połowy wypełnioną fusami. Po śniadaniu zadzwoniłem do Wani, który się zobowiązał do obwiezienia nas po Grodnie.
Wysiedliśmy w centrum miasta.
- To może przejdziemy się do Starej Cerkwi i potem na Zamek? - zaproponował Wania.
- Prowadź. - Przeszliśmy spory kawałek przez most i park, pod ogrodzenie najstarszej cerkwi w Grodnie, by się przekonać, że akurat trwa remont podjazdu i nie możemy wejść nawet na teren świątyni. Później złożyliśmy krótką wizytę na murach Starego Zamku i ruszyliśmy w powrotną drogę. Zanim dojechaliśmy do Igora - chłopaki na tylnym siedzeniu zasnęli.
Niestety mój żołądek się zbuntował, co objawiło się mdłościami i podwyższoną temperaturą. To efekt wypitych wielu kaw, parzonych prawie "po turecku", czyli zalewanych wrzątkiem. Wziąłem tabletki z węglem i niechętnie patrzyłem na jakiekolwiek jedzenie. Wieczór był z grubsza powtórką wczorajszego scenariusza z tym, że alkoholu było o wiele mniej. W zasadzie to chłopaki tylko lekko popijali piwko. Ja latałem między furakie a banią w nadziei, że wygonię z siebie początki choroby. Dołączył do nas Siergiej i Saszka. Przed północą włączyliśmy film video - a jakże - o motocyklowej tematyce. Nie dosiedziałem do końca, bo czułem jak z minuty na minutę rosła mi temperatura. Wziąłem tabletki przeciw grypie i poszedłem spać. Sowa i Sztywny jeszcze długo wiedli rozmowy z Sierożą. Cisza zaległa około drugiej w nocy.
DZIEŃ TRZECI
Pogoda nadal pod psem. Na szczęście gorączka trochę spadła i czułem się lepiej, jednak nie na tyle, żeby zjeść obfite śniadanie. Zadowoliłem się jedną skwarką i kubkiem kawy z dużą ilością mleka.
- To może jeszcze zaczekajcie. Zobaczcie, jakie niebo ciężkie - namawiał Igor.
- Nie. Jedziemy bez względu na pogodę - odpowiedzieliśmy prawie chóralnie. W minorowych nastrojach sprzątnęliśmy swoje pokoje, pozmywaliśmy naczynia w kuchni i spakowaliśmy się. Pod garażem zebrała się pożegnalna grupka niedawno poznanych motocyklistów. Wzajemne życzenia, uściski i machanie na odjezdne. Trochę szkoda nam było się żegnać, ale też nie chcieliśmy tkwić w jednym miejscu trzeci dzień.
Przez całe Grodno towarzyszyła nam mżawka. Na jednym ze skrzyżowań dogonił nas Igor swoim zdezelowanym autem. Jeszcze raz pomachaliśmy sobie na pożegnanie - pewnie na rok. Za miastem zjechaliśmy na tankowanie. Pomimo kiepskiej aury, nie zdecydowaliśmy się na zakładanie deszczaków. Z pełnymi bakami wyjechaliśmy z Grodna na szeroką, gładką, prostą i niemiłosiernie nudną szosę. Łagodne wzniesienia pokonywaliśmy z przepisową prędkością na przemian moknąc i schnąc w powiewach wiatru. Po godzinie wyszło słońce i zjechaliśmy na pierwszy postój.
- No, nawet tutaj możemy stawiać namioty - zażartował Sztywny. - Woda, stolik, ławka i kibel jest. Czegóż nam więcej trzeba? - Słońce, pomimo że wstydliwe, zdecydowanie nam poprawiło humory.
- To ile mamy jeszcze do Lidy? - zapytał Sowa.
- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Przecież masz nawigację.
- Tak, ale ona mnie nie informuje, ile mamy do końca trasy - przynajmniej mam tak ustawioną.
- Nie możesz zmienić?
- Ale po co? Przecież i tak nie jesteśmy z nikim umówieni.
- No tak. To jedziemy.
Ponownie nudy. Szosa i jazda zgodna z przepisami. Zupełnie nic - jak w polskim filmie. Aż do samej Lidy, gdzie Sowa miał rodzinę, chyba ciotecznego brata. Na rogatkach miasta, zgodnie z wcześniejszym planem, zatrzymaliśmy się.
- Witalik? - telefonował Sowa. - Już jesteśmy... Tak, pod znakiem, od strony Grodna... Dobra... Czekamy.
Na parkingu, gdzie zrobiliśmy postój, stało auto. Spało w nim czterech mężczyzn. Napisy na drzwiach pojazdu wskazywały, że to auto służbowe. Panowie byli akurat w pracy. Warkot naszych silników zakłócił wypełnianie obowiązków. Panowie wysiedli. Jednak w pokojowych zamiarach.
- Ile kosztuje taka maszyna? - padło pierwsze, jak się w późniejszych dniach okazało, podstawowe pytanie.
- Różnie. Od pięciu, do piętnastu tysięcy dolarów.
- Oj. To wy pewnie jacyś dyrektorzy?
- A skąd. Zwyczajna klasa średnia: stolarz, budowlaniec i pedagog.
- Co?! To ja też klasa średnia, a rok muszę oszczędzać, żeby rower kupić!
- Ale Jura - odezwał się najstarszy z nich. - Oni pewnie w robocie nie śpią...
W takiej właśnie atmosferze upłynął kwadrans do przyjazdu Witalika z żoną. Przywitaliśmy się, zamieniliśmy parę zdań i ruszyliśmy za ich samochodem. Po kilku minutach siedzieliśmy w kuchni przy obiednim stole. Wszystko podane czysto i smacznie. A herbata z miodem, że aż palce lizać. Korzystając z okazji usiadłem do komputera i wrzuciłem kilka fotek na nasze motocyklowe forum. W drewnianej altance, postawionej na tyłach schludnego podwórka, wypiliśmy po jeszcze jednej herbacie i zaczęliśmy się zbierać.
- Dokąd teraz? - zapytał Sztywny.
- A bo ja wiem? Może polecimy w stronę Nowogródka, a dalej jak pogoda pozwoli - popatrzyłem w niebo na nadciągające chmury.
- No to szybko. Może się uda na sucho. - Niestety, nie udało się. Kilkaset metrów dalej, pod spożywczym sklepem, gdzie Sowa kupował chleb, w strugach rzęsistego deszczu nakładałem ortaliony.
- Ja nie zakładam - zdecydował Sztywny. - Zaraz będzie dobrze. - No i było dobrze, ale dla dżdżownic i żab, bo jak tylko wyjechaliśmy za Lidę, opady się nasiliły. Sztywny dawał znaki, żebym zjechał na pobocze, a Sowa krzyczał, że jeszcze kawałek i będzie jakiś przystanek. I tak mijał kilometr za kilometrem. Ja nie mokłem. Jako jedyny. W końcu stanęliśmy na skraju rzadkiego lasu.
- Kuurcze - zaczął Sztywny. - Nie mogłeś zatrzymać wcześniej?
- Kurwa, kurwa - skontrował Sowa. - Za tym zakrętem jest przystanek.
- Ale ja nie na autobus, tylko ubrać się chciałem - Sztywny wyjmował z dna sakw deszczaki, po czym z trudem wciągał je na mokre, skórzane spodnie.
- Chyba musztarda po obiedzie, co? - zapytałem.
- Ale przynajmniej wiać nie będzie. Ile jeszcze?
- Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? Przecież masz nawigację.
- Mówiłem już, kurwa, że nie wiem. Ty też masz ortaliony, a jedziesz mokry.
- No dobra.
Deszcz nie opuszczał nas aż do Nowogródka - miasta, które po raz pierwszy i jedyny odwiedziłem podczas samotnej podróży po Białorusi w zeszłym roku. Wjechaliśmy do centrum i zatrzymaliśmy się na parkingu nieopodal domu Mickiewicza.
- Gdzie teraz? - zapytał Sowa.
- Czekaj, niech się trochę rozejrzę. Złapię jakiś punk orientacyjny.
- Tylko patrz, żeby sucho było - podpowiedział Sztywny.
- Postawimy namioty u sióstr. Tam będzie bezpiecznie.
- O! Takie siostry, to dobra myśl! - W naszymi kierunku, chybotliwym krokiem, z parcianą torbą niesioną solidarnie za uszy, zmierzało dwóch miejscowych żulików. Wygląd, zapach i niewyraźna mowa z daleka zdradzały ich miejscowy status.
- Ej! Mużyki! - przywitali nas wylewnie. - Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Ooo, mołodcy! A my tutejsi. Z grzybów wracamy.
- Fajne grzyby - uśmiechnąłem się zaglądając do torby wypełnionej dzikimi jabłkami.
- Aaa... Brali my, co było... - Roześmieliśmy się. - Ale weźcie od nas te jabłka, proszę bardzo.
- Nie. Przynajmniej nie wszystkie. Po jednym weźmiemy. - Jabłka były twarde i kwaśne, ale gryźliśmy je z dobrą miną. Nasi darczyńcy promienieli nieogolonymi licami.
- No, to na nas czas. Wszystkiego dobrego, Polacy!
- Bywajcie zdrowi! - pożegnaliśmy ich. Nowi znajomi oddalili się do parku.
- To co z tymi siostrami? - niecierpliwił się Sztywny.
- Wydaje się, że to będzie tamta uliczka w prawo - wskazałem głową zjazd z rynku. Po paru chwilach parkowaliśmy wśród rozbieganych dzieciaków na posesji Sióstr Nazaretanek. Sztywny zdjął kask i dopiero wtedy zobaczyłem jego wytrzeszczone oczy.
- A to takie siostry, w habitach - wybełkotał. - A ja myślałem, że wiesz...
- Dobra, dobra, nie kończ. Tu są dzieci - ubiegł go Sowa.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - podszedłem do jednej z sióstr, bawiących się z gromadką dzieciaków. - Czy możemy w waszym ogrodzie postawić namioty? Tylko na jedną noc?
- Niech będzie pochwalony. Ale ja tu tylko się opiekuję turnusem. Proszę iść do Siostry Przełożonej. Od ulicy, główne wejście. - Stanąłem przed białymi drzwiami i nacisnąłem dzwonek. Po kilku minutach oczekiwania zadzwoniłem jeszcze raz i jeszcze raz. Usłyszałem szybkie kroki i drzwi się uchyliły.
- Niech będzie pochwalony...
- Oj - przerwała siostra o roześmianych oczach. - A ja poznaję. Rok temu był u nas.
- Tak, byłem.
- No właśnie. Ta sama kurtka z piekielnymi ogniami.
- Cóż, kurtka ta sama, ja ten sam i w takiej samej sprawie przyjeżdżam.
- Namiot postawić?
- Tak. Trzy namioty, na jedną noc.
- A stawiajcie, choćby na tydzień! Przyjęłabym was w budynku, ale akurat mamy zjazd polskich rodzin.
- Nic nie szkodzi. Chętnie się rozbijemy tam, gdzie w zeszłym roku.
- To proszę bardzo!
Kiedy wróciłem do motocykli, zastałem chłopaków w fotograficznych pozach. Dzieci, ich rodzice i nawet młodsze siostry zakonne ustawiały się w kolejce, by zrobić po pamiątkowej fotce.
W trakcie rozstawiania namiotów pojawiła się siostra przełożona z dwoma wiadrami. Udała się w dół ogrodu, do kurnika. Po nakarmieniu drobiu, w drodze powrotnej zagadnęła:
- W budynku można korzystać z ubikacji, łazienki i kuchni. Zamykamy o dwudziestej trzeciej, a otwieramy od szóstej.
- Dziękujemy za zaproszenie. Na pewno skorzystamy. - Rozbijanie obozowiska zajęło nam niewiele czasu. Wilgotne skóry rozwiesiliśmy pod zadaszeniem między dwiema szopami. Założyliśmy cywilne ubrania.
- Gdzie teraz? - zagadnął Sztywny.
- Dziś to chyba za późno na zwiedzanie? - upewniał się Sowa.
- Raczej za późno - potwierdziłem. - Idziemy na kawę. Do miejscowej kawiarni. - Po kilku minutach wspinaliśmy się wąską uliczką do centrum Nowogródka.
- Kurcze - zachwycał się Sowa. - Jakie kolorowe domki, jakie fajne drewniane detale.
- A co to? - Sztywny wskazał na zadaszone drzwi wystające z ogromnej skarpy.
- Sklepy - odpowiedziałem.
- Sklepy?
- No, tak się tu nazywa piwniczki wpuszczane w ziemię. - Za opustoszałym placem weszliśmy w niewielką, boczna uliczkę. Nieopodal, prawie naprzeciwko cerkwi, wśród niczym nie wyróżniających się kamienic mieścił się cel naszej eskapady.
- To tu w zeszłym roku oglądałem "Terminatora" po rosyjsku. - Weszliśmy. W środku panował półmrok rozświetlany tysiącami pełzających po ścianach, podłodze i suficie świetlnych punkcików, wysyłanych przez zamontowany w kącie sali laser. Z głośników płynęła głośna muzyka, nie mająca nic wspólnego z obrazem na ekranie plazmowego telewizora. Z braku wolnych miejsc w głównej sali usiedliśmy w bocznym, bardziej kameralnym pomieszczeniu.
- Tu trochę spokojniej.
- Tak, ale dziewczyn nie ma jak oglądać - zamarudził Sztywny. A było na co patrzeć, bo w myśl zasady, że "nie mam prawie nic, to wyeksponuję to co mam", miejscowe dziewczyny umiejętnie potrafiły pokazać swoje atuty.
- To ja może wezmę lody? - zapytał Sowa.
- Tak, tak - podchwyciliśmy. - Koniecznie, niech zrobi nam po dużym lodzie ta barmanka. Wiesz która, ta większa.
- A kawy brać?
- Brać. Z mlekiem. Też od barmanki. - Zanim Sowa wrócił, na głównej sali zwolnił się stolik. Szybko zmieniliśmy lokum. Teraz mogliśmy bez przeszkód sycić swoje zmysły. No cóż, starym zgredom tylko popatrzeć zostało. No to patrzyliśmy. Do zamknięcia kawiarni, czyli do północy...
DZIEŃ CZWARTY
Pierwsza noc pod szmacianym dachem przebiegła spokojnie, cicho i sucho, chociaż poranna rosa sprawiała wrażenie, jakby całą noc padał deszcz. Już kilka minut po siódmej grzecznie pukaliśmy do kuchennych drzwi, gdzie wczoraj zapraszała nas Siostra Przełożona.
- O, już jesteście. Dobrze się spało?
- Niech będzie pochwalony - odpowiedzieliśmy niczym ministranci. - Tak, spało nam się bardzo dobrze.
- To idźcie tam do końca korytarza, a potem w lewo. - Po drodze zaopatrzyliśmy się w talerzyki i kubki, oraz wstawiliśmy wodę w elektrycznym czajniku. Po jakimś czasie przyszła siostra i postawiła przed nami dzbanek mleka.
- Zaraz przyniosę chleb. - Naszym podziękowaniom nie było końca. Ja, ze sponiewieranym żołądkiem, starałem się zaparzyć kawę przy użyciu wkładanego bezpośrednio do kubka, papierowego filtra. Niestety, przy wyjmowaniu, filtr pękał i znów miałem tradycyjną "parzuchę". Dobrze, że było świeże mleko, a czarny chleb smakował nam jak nigdy. Szybko uporaliśmy się ze śniadaniem i uprzątnęliśmy po sobie, bo od ósmej do stołówki przychodziły dzieciaki, by rozpocząć zajęcia.
- To co, - zapytałem retorycznie. - Zanim namioty wyschną z rosy, zrobimy małą rundkę po mieście?
- No, za dnia trzeba by popatrzeć, żeby nie wyszło tak, że w Nowogródku tyko nocne życie nas interesowało - dodał Sowa.
- Na początek obejrzymy farę, gdzie Jagiełło brał ślub, a Mickiewicz chrzest, i gdzie wisi ów cudowny obraz z Pana Tadeusza.
- To ten obraz naprawdę jeszcze istnieje i Ruscy go do "odnowienia" nie zabrali? - zdziwił się Sztywny.
- A który to był ślub Jagiełły? - zaciekawił się Sowa.
- Nie wiem dokładnie. Jeden z czterech, coś ze sześćset lat temu.
- E, to już nawet po poprawinach...
Niebo było wciąż ciężkie, ale nie padało. Mozolne wspięliśmy się na wzgórze, na którym od stuleci stała nowogródzka fara. Główne wrota były otwarte, jednak kratowane drzwi wewnętrzne broniły dostępu do głównej nawy. Pokręciliśmy się trochę pod wiekowymi murami i poszliśmy skrótem do ruin Zamku Książąt Litewskich na Zamkowej Górze. Pogoda zniechęciła potencjalnych turystów do odwiedzania czegokolwiek, więc sami błąkaliśmy się pośród szczątków dawnej warowni. Naszym zakusom nie mógł się oprzeć Kopiec Mickiewicza, pod którym zrobiliśmy pamiątkową fotografię. Na jego szczycie dopadł nas zimny wiatr z mżawką.
- No, to namioty nam wyschły... i znowu zmokły. Schodzimy. - Obeszliśmy główne i te bardziej skryte uliczki Nowogródka. Przed ogromną tablicą z portretami zasłużonych obywateli zrobiliśmy pamiątkowe fotki. Niebo na przemian zaciągało, to jaśniało. Gdy zaczynało padać - chowaliśmy się pod przypadkowe zadaszenia. Jednym z takich schronień stał się żółty namiot, w którym zamówiliśmy po czeburaku. Przyjemność poznawania smaku potraw zakłócił nam facet, który przy sąsiednim stoliku bez skrupułów palił papierosa.
- Co, nieciekawa pogoda? - zagadnął nas czystą polszczyzną.
- Nieciekawa. A pan skąd przyjechał? - zapytałem w ciemno.
- Z Piaseczna. Rowerem.
- O, to kolega po fachu, bo my też na jednośladach, tyle, że z silnikiem - podchwycił Sztywny.
- Wiem, widziałem was wczoraj koło parku. Pogoda zatrzymała?
- Raczej tak. Na sucho to już dziś nie zwiniemy namiotów.
- Ja tak samo, miałem zostać tu tylko na jedną noc, ale poczekam na lepszą pogodę.
- My jutro ruszamy, bez względu na deszcz. - Pogadaliśmy jeszcze trochę, bo człowiek okazał się (poza paleniem papierosów), całkiem miły. Czeburaki zniknęły z naszych tacek. Popatrzyliśmy przez parę minut na staruszkę, która za wysupłane z rękawa drobniaki kupiła suchą bułkę i karmiła przyprowadzonego ze sobą kundla. Deszcz przestał padać. Zaszliśmy na dziedziniec dworku w którym miał dorastać Adam Mickiewicz. Wieszcza ani śladu. Za to przynajmniej słońce wyszło. Każdy usiadł gdzie mógł. Po zjedzonym posiłku promienie słoneczne dopełniały błogostanu. No i zmogła nas drzemka. Przecknęliśmy się, kiedy znowu zaczęło kropić.
- Która godzina? - zapytał Sowa. Popatrzyłem na swój ręczny, binarny zegarek.
- Nie wiem. Chyba bateria wysiadła.
- To daj do wymiany. Tu będzie na pewno taniej, niż w Polsce.
- Chyba racja. Idziemy szukać zegarmistrza.
- A jak jest zegarmistrz po rusku?
- Chuj go wie. Będziemy patrzeć po szyldach. - Czasu nam wiele nie zeszło, gdy znaleźliśmy odpowiednie okienko umieszczone w holu obuwniczego sklepu. Akurat zegarmistrz był zajęty naprawianiem suwaka w dziecięcym piórniku. Gdy się uporał, podszedłem do okienka.
- Wymieni pan baterię? - podałem zegarek. Majster najpierw go dokładnie obejrzał, odkręcił pokrywkę, wyjął akumulatorki i obejrzał przez lupę.
- Wymienię - wziął ołówek i napisał kilka dziwnych znaczków na kartce, po czym mi ją podał. - Na drugim końcu rynku jest sklep, gdzie kupicie baterię o tym symbolu. - Zdziwiony wziąłem świstek i bez słowa ruszyłem na zakupy. Chłopaki zostali w markecie, a ja po kilku minutach wróciłem. Zegarmistrz zamontował baterię, przykręcił wieko i spojrzał na wyświetlacz, który z racji tego, że był to zegarek binarny, nadal pozostawał ciemny. Rzemieślnik zerkał wyczekująco na czasomierz, to na mnie, w końcu rzekł:
- Nic nie widzę... Pierwszy raz coś takiego widzę...
- Dziękuję bardzo. Ile się należy?
- A chociaż naprawiłem? - Przycisnąłem metalowy guzik i pokazały się czerwone cyferki.
- Tak. Wszystko działa.
- W takim razie dziesięć tysięcy rubli. - Tym sposobem za cztery złote miałem nową baterię wraz z usługą.
Pogoda najwyraźniej nie dawała za wygraną i zmieniała się co kilkanaście minut. Usiedliśmy pod wiatą przystanku komunikacji miejskiej. Przecież nic nas nie goniło, nikt na nas nie czekał, żadna rezerwacja nie wymuszała gwałtownych ruchów. Usiedliśmy i siedzieliśmy. Tylko Sowa co jakiś czas chodził za wiatę palić. Bardzo niska cena papierosów sprawiała, że czuł się jak w raju. Autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały, a my gapiliśmy się na sunących chodnikiem szarych, cichych ludzi. Po trzech godzinach podniósł się Sztywny.
- No, mużyki! Może by coś zjedli?
- Karczmę "Rzym" na rynku widziałem - podsunął Sowa.
Cycata barmanka na pewno swojego głównego atutu nie nosiła na szyi. Dotychczas myślałem, że takie bufory są efektem umiejętnego posługiwania się Photoshopem. Naleśniki na talerzu były małe. Za to bardzo smaczne. Do tego obowiązkowo kwas chlebowy z nalewaka - coś zupełnie innego niż butelkowy. Ale ile można było gapić się na barmańskie zderzaki? Więc nie mając innych doświadczeń z wczoraj, ponownie znaleźliśmy się w kawiarni, gdzie znów piliśmy kawę, piwo, jedliśmy lody i zerkaliśmy na samotne, ładne, nieprzyzwoicie uśmiechające się dziewczyny. A że większość z nich była młodsza od naszych córek - jeszcze przed północą poszliśmy spać do namiotów. Każdy w swoim, osobno i sam. A na niebie pokazały się piękne, jasne gwiazdy - zapowiedź zimnej nocy, ale za to słonecznego dnia.
DZIEŃ PIĄTY
Jeszcze przed zjedzeniem śniadania zaszliśmy we trójkę do siostry przełożonej.
- My tu mamy drobny podarunek, pamiątkę w formie podziękowania za gościnę - podałem siostrze dwa kalendarze ścienne z parafii w Sokółce.
- Ooo - ucieszyła się. - Na przyszły rok! Bardzo dobrze, dziękujemy! Na pewno się przydadzą.
- Może siostra, jak spojrzy na kalendarz, to przypomni motocyklistów z Polski.
- Tak, na pewno. Przyjeżdżajcie kiedy tylko trzeba. Miejsce zawsze się znajdzie. Szkoda, że tym razem mamy turnus.
- Nic nie szkodzi. Jeszcze raz Bóg zapłać i na pewno, jeśli tu kiedyś drogi nas przywiodą, zajrzymy.
Po śniadaniu, ładowaniu komórek, zwijaniu namiotów i czepianiu bagaży na motocykle, znów poczuliśmy głód.
- To co, może wskoczymy coś przegryźć, do cycatej barmanki?
Znów siedzieliśmy w barze Rzym. Przy stoliku w kącie sali kilku młodzieńców leczyło się po wczorajszym. Jeden z nich bajerował piersiasty obiekt westchnień. Chyba nie szło mu najlepiej, bo w pewnym momencie podszedł do nas.
- Ej, mużyki, macie drobne do grającej szafy?
- Jakie drobne? - zapytałem.
- Najlepiej po tysiąc rubli. - Rozmieniłem mu pięciotysięczny banknot.
- Bardzo dziękuję. A wy skąd?
- Z Polski.
- Przed barem to wasze motocykle?
- Nasze.
- Zdjęcia przy nich możemy zrobić?
- Róbcie.
Towarzystwo zapomniało o barmance, zastawionym stole i zimnej wódce. Wszyscy wylegli na plac, pstrykając sobie fotki telefonami. My w spokoju jedliśmy drugie śniadanie, zerkając przez okno to na nasze pojazdy - to na milicjantów, zwijających pijanego kolesia który padł i postanowił na miejscu odespać trudy minionej nocy. Przy odjeździe mieliśmy niezłe audytorium ustawione na schodach baru "Rzym". Wszyscy na pożegnanie nam machali, a dziewczęta miały zasmucone miny. Cycata barmanka jednak na schody nie wyszła. Odszukaliśmy jeszcze benzynową stacje i ruszyliśmy na południe, w kierunku Świtezi.
Pogoda z każdym kilometrem stawała się coraz łaskawsza, by po dojechaniu na wielki parking przy jeziorze Świteź, pozwolić nam na ściągnięcie deszczaków. W tym samym czasie podjechał minibus.
- Witam kolegów z Polski! - krzyknął facet w średnim wieku. Obok niego siedział kilkuletni chłopak.
- A witam, ziomala! - odpowiedziałem zerkając na polskie tablice rejestracyjne z powiatu Węgorzewo.
- No proszę, proszę, a myślałem, że tylko ja z synem odwiedzamy te miejsca. Dokąd jedziecie?
- A bo ja wiem? - burknął Sowa.
- Na Brześć - odpowiedziałem.
- Na Brześć?! To nie w tym kierunku! Musicie zawrócić!
- Wcale nie. Jedziemy na Brześć, ale nie najprostszą drogą. Mamy czas.
- Niektórzy trzy tygodnie - dodał Sztywny.
- Aaa. To super! - facet wyskoczył z samochodu. - Chodź - zwrócił się do syna. - Zobaczysz motocykle. - Dzieciak opieszale wysiadł z auta. - Bo ja też mam motor. Ale porządny. Hondę Translapa.
- Chyba Transalpa? - poprawił Sowa.
- Może i tak. Słuchajcie, jeśli zamierzacie jeździć po Białorusi, to koniecznie musicie pojechać... - no i zaczęło się wyliczanie miejsc, nazw miejscowości, podawanie nazwisk, czyli namawianie, wręcz nakłanianie, byśmy realizowali wizję wycieczki tego faceta z Węgorzewa. - A jak wrócicie, to koniecznie zdajcie mi relacje na e-maila - podsumował wciskając mi karteczkę z adresem.
- Ehe, na pewno... - No i tyle go widzieliśmy. Przeszliśmy się po wyludnionym z powodu kiepskawej aury, brzegu legendarnego jeziora. Na lekko zanurzonym pod lustrem wody pomoście miejscowy wędkarz łowił ryby. Bez oszałamiających sukcesów. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po mokrej trawie, zrobiliśmy pamiątkowe fotki i wsiedliśmy na motocykle.
- To teraz gdzie? - zapytał Sztywny.
- Słyszałeś: na Brześć.
- A przez co? - zainteresował się Sowa.
- Hee, pewnie przez Bohatyrowicze...
- Ty, Andryszek, a może tak byśmy trochę zboczyli z głównej drogi?
- Wklepię w nawigację krótką trasę i zobaczymy, co się wydarzy...
Oj, co to była za jazda. Najpierw szeroki, gładki asfalt, potem trochę gorsza, ale nadal utwardzona nawierzchnia, no i w końcu szutry. Nawet spod kasku było widać jak Sowa się uśmiecha. Już na pierwszej szutrówce nie wytrzymał i odkręcił manetkę. Zostaliśmy w kłębach kurzu, bo deszczowe chmury odpłynęły precz. Za to przejeżdżaliśmy przez wioski i wioseczki, które dotychczas mogliśmy widzieć tylko w filmowych bajkach radzieckiej produkcji. Chatynki przygarbione do polnych dróg, często opuszczone, malowane w żywe kolory z przewagą niebieskiego. Mimo tego, że trasa wiodła przez naprawdę kiepskie trakty, to stały przy nich drogowe znaki, a od czasu do czasu nawet mijaliśmy autobusowy przystanek. W końcu wydostaliśmy się na jakiś względny asfalt i kątem oka, na poboczu, zobaczyłem żółty beczkowóz z napisem "kwas". Starsza kobitka, w prawie białym fartuchu, o farbowanych na kolor komsomolskiej gwiazdy włosach, cierpliwie czekała na klientów. Beczka, podczepiona pod furgonetkę, stała zalotnie na dwóch kółkach i zdawała się nudzić razem ze sprzedawczynią.
- Dzień dobry - zacząłem.
- Dzień dobry.
- Kwasu się napijemy?
- Ja mam już dość - rezolutnie odpowiedziała ekspedientka.
- A my możemy się napić?
- Pijcie. Duży, czy mały? - wyciągnęła z foliowego, czarnego wora plastikowe kubeczki jednorazowego użytku.
- Trzy duże.
- A znajdziemy gdzieś w pobliżu sklep z chlebem? - zapytał Sowa.
- Znajdziecie. U mnie. - Sztywny uśmiechnął się szeroko.
- A bułki też są?
- Są. Ile?
- Po jednej bułce i kwasie na miejscu, a chleb ze sobą. - Ten kwas to było odkrycie. Smakował czterema porami roku plus dzieciństwo. Ten butelkowy, lidski, sprzedawany w sklepach, był dużo lepszy od słodzonych, polskich napojów kwasopodobnych - ale jednocześnie nie umywał się do tego sprzedawanego przy drodze, z beczki. Kiedy tak popijaliśmy, podszedł mężczyzna, około trzydziestki, z kilkuletnią dziewczynką.
- Nadieżdo - odezwał się do sprzedawczyni. - Dajcie na kreskę dwa kwasy, duży i mały, dla mnie i mojej Lenki. Będę wracać, to zapłacę. - A wy z Polski? - zwrócił się do nas.
- Tak.
- No i co, dobry kwas?
- Oj, jaki dobry - między łykami wymruczał Sowa.
- Najlepszy w okolicy.
- Jak to, w okolicy? - dopytywał Sztywny.
- A tak, bo każdy kołchoz robi swój kwas, ale od naszego nie znajdziesz lepszego w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
- Weź, przestań się chwalić - wtrąciła sprzedawczyni.
- Oj, Nadieżdo! - podniósł głos mężczyzna. - W promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Za tyle mogę ręczyć, bo dalej nie byłem.
- Ze sobą byśmy kwasu wzięli, ale nie mamy w co.
- Ja wam dam - sprzedawczyni znowu sięgnęła do czarnego wora i wyciągnęła plastikowe butelki z zakrętkami. - Nalejemy i zakorkujemy jak w fabryce.
Napełnione flaszki trafiły do sprytnej maszynki, która zamknęła je nakrętkami z kołnierzem - czyli faktycznie, jak w fabryce. Za całość zapłaciliśmy symboliczne, w przeliczeniu na polskie, pieniądze. Poutykaliśmy nieoczekiwane bagaże i ruszyliśmy na Bohatyrowicze. Po kilkudziesięciu minutach skręciliśmy w wąską, ale z resztami asfaltu uliczkę i stanęliśmy przed ogrodzoną drewnianym płotem mogiłą.
- A tu jest grób Jana i Cecylii z "Nad Niemnem" Orzeszkowej - oznajmiłem.
- Co ty? To on istnieje naprawdę? - zdziwił się Sztywny.
- Tak. I wioska, i zbiorowa mogiła powstańców. Wszystko jest naprawdę i zaraz to zobaczymy.
- Kurwa, a ja to w szkole czytałem jak jakąś bajkę...
Na skromnej mogile leżały świeże kwiaty i stały niedawno wypalone znicze. Nigdzie nie było śladów zielska, ani innych oznak zapomnienia. Pokręciliśmy się kilka minut i znów w drogę. Po drodze jeszcze strzeliliśmy pamiątkową fotkę przed autobusowym przystankiem z nazwą "Bohatyrowicze". Wjeżdżając do wioski zauważyliśmy zawracającą rower starsza kobietę.
- A panowie z Polski?
- Tak - odpowiedziałem w naszym imieniu poznając tę panią, z którą rok wcześniej, prawie tym samym miejscu, miałem okazję zamienić kilka zdań.
- To ja koniecznie zapraszam do siebie, na herbatę - nie czekając na odpowiedź ruszyła prowadząc rower w stronę swojej chaty. Jej gościnność była obezwładniająca, więc podochoceni ciekawością wjechaliśmy na niewielkie podwórze, otoczone starym sadem.
- Ale żeby się czegoś napić, to najpierw trzeba schodzić po wodę.
- Zaraz przyniosę - zdeklarowałem. - Tylko pani powie, gdzie iść.
- Przez furtkę, wzdłuż płota i w tamtym sadzie na lewo. Ale to zwykła studnia, kręcić trzeba. Nie wiem, czy poradzicie.
- Poradzę, znam takie studnie z dzieciństwa.
- To ja pójdę z tobą - zapalił się Sztywny.
Sad ze studnią znajdował się około dwustu metrów od żółtego domku naszej gospodyni. Po drodze minęliśmy jeszcze dwie szare chaty. Przed jedną z nich siedziała okrągła, starsza pani.
- Dzień dobry - zaczepiłem.
- Dzień dobry - odpowiedziała z silnym, wschodnim akcentem.
- Może i pani wody przynieść? - zapytał Sztywny.
- Nie. U mnie jest komu nosić. Brata syn przyjechał, to nanosi. Teresce pomóżcie, bo ona sama. - Aha, czyli gościmy u pani Tereski - pomyślałem. Łatwo zapamiętam, bo ma tak samo na imię jak moja mama.
Studnia była bardzo głęboka, ale często używana, czego dowodził bardzo wygładzony kołowrót. Całe otoczenie, pomimo niewątpliwego uroku natury, wyglądało dość ponuro, ponieważ niewykoszone ścieżki, jak i zapuszczone jabłonie świadczyły o braku gospodarza; może nie tyle o braku, ile o jego starości.
- Kurwa, musiałem pozabezpieczać nasze motocykle, bo by się poprzewracały - przywitał nas Sowa. - Ziemia tu taka miękka, że strach samemu dłużej w miejscu postać.
Pani Tereska stawiała na stół przed domem talerze z kiełbasą, pomidorami i pieczywem.
- Zaraz zaparzę herbaty.
- Oj, ale z tym jedzeniem to nie trzeba... My wszystko mamy, a poza tym niedawno jedliśmy.
- Ale jak tak można? Podróżnych, a zwłaszcza z Polski, trzeba przyjąć. Chyba nie sprawicie mi tej przykrości odmawiając? - No i pozamiatane. Ale bez tragedii, bo wszystko było smaczne i inne niż dotychczas. A przede wszystkim płynęło ze szczerego serca.
- Powie pani - zapytał Sowa. - Kto się opiekuje grobem Jana i Cecylii?
- No jak kto... - zaczęła zakłopotana pani Teresa. - Ja... Jak mnie zabraknie, to zarośnie chwastami. To samo z mogiłą powstańców.
- Pani tu na co dzień mieszka, przez cały rok?
- Nie. Tylko w lecie. Na zimę jadę do córki w Grodnie.
- A może pani wie? - zwróciłem się do gospodyni. - Dlaczego w "Nad Niemnem" sąsiednia wieś Milewicze nazywa się Korczyn? Przecież tutaj są Bohatyrowicze i w powieści nazwa jest taka sama.
- Tak, ale jak pani Orzeszkowa pisała "Nad Niemnem", to ówcześni właściciele Milewiczów nie życzyli sobie umieszczania nazwy ich majątku, więc został Korczyn, od Korczyńskich.
- Coś jeszcze pozostało z tamtych czasów?
- Ot, tylko mogiły i trochę ruin. Nowy gospodarz odpowiednio zadbał... Ale może jeszcze wam rybkę usmażę? Kupiłam na jutro, ale przecież nic nie szkodzi...
- O, na pewno nie - stanowczo, ale grzecznie zaoponowaliśmy. - Wypijemy do końca herbatę i pojedziemy dalej. Jeszcze musimy rozbić obóz.
- Gdzie tam u cudzych będziecie nocować... Przecież u mnie jest dużo miejsca...
- Nie, nie. Pojedziemy zanim zmrok zapadnie. Dosyć tych wygód - wstaliśmy od stołu skrępowani jej gościnnością i wystraszeni, że odda nam swój jutrzejszy obiad.
W Malawiczach bez trudu odnalazłem drogę dojazdową nad sam brzeg Niemna. Od roku nic się tu nie zmieniło. Łagodny brzeg na skraju lasu zapraszał do założenia obozowiska. Nawet ktoś pomyślał o postawieniu ławki i stolika.
- Ale brudna woda - skwitował Sowa patrząc na gęsty żur z plastikowymi śmieciami kręcącymi się przy brzegu. - Trudno będzie wejść choćby do kolan, żeby rybkę złowić.
Zanim skończyliśmy stawiać namioty, podjechała stara, odrapana Łada, z której wysiadł mężczyzna w bluzie moro.
- Pewnie zaraz nas przegoni - zmartwił się Sztywny. Mi też trochę zrzedła mina.
- Kurwa, mógł przyjechać zanim rozbiliśmy obóz.
- Dzień dobry - podszedł do nas z wyciągniętą ręką. - Widzę, że z Polski. Taki kawał, na motorach...
- To nie tak daleko, przecież...
- No, w kilometrach niedaleko, ale mentalnie... Wiem, bo sam dużo jeżdżę na TIRach.
- A myśmy myśleli, że pan jest strażnikiem i nas stąd przegoni.
- A gdzie tam. Z Grodna przyjechałem. Mam tu rodzinę. Zajrzałem, żeby zobaczyć, czy wody przybywa.
- Po deszczu?
- Nie. Elektrownię pod Grodnem budują. Już dwa metry się woda podniosła, bo tamę postawili. Dlatego taki brudny brzeg, wszystkie śmieci z krzaków wymyło.
- A ryba jakaś tu jest? - zagaił Sowa.
- Jest, ale teraz nie ma co nawet wędki zarzucać. Od tej nowej wody i ryba zgłupiała. Przy brzegu nic nie bierze. Najwyżej z łódki, ale i to słabo.
- Jak pan na TIRach jeździ i mieszka w Grodnie, to może pan zna Panoramę?
- Panorama? Kto to taki?
- Mieszka w Grodnie, też jeździ na TIRach i ma trójkołowca. Oleg.
- Aaa, Oleg! Takie długie włosy?!
- Tak!
- No pewnie, że znam! - I tak jeszcze kilka minut postaliśmy nad brzegiem obszernego, ale brudnego Niemna. Nasz gość odjechał, a myśmy wzięli się za znoszenie suchych gałęzi na ognisko.
- Chodźcie, coś wam pokażę - powiedziałem. Sztywny i Sowa podążali za mną słabo widoczną ścieżką przez sosnowy las. Po około trzystu metrach stanęliśmy przez kopcem na szczycie którego stał żelazny krzyż. U jego podnóża leżały wieńce i kwiaty.
- To powstańcy? - zapytał Sztywny.
- Tak. - Weszliśmy na szczyt i odczytaliśmy napisy z kamiennej tablicy.
- Czterdziestu ich było... No i namacaliśmy historię... - Każdy z nas zmówił w skupieniu własną modlitwę, po czym wróciliśmy do zbierania drew. Kiedy mieliśmy już odłożoną sporą ilość chrustu, wziąłem się za rozpalanie ogniska. Sowa złożył wędkę i stanął nad rzeką, a Sztywny ruszył do wsi w poszukiwaniu wody. W niedługim czasie moje świecące nowością menażki zaczęły tracić blask. Zanim zagotowała się pierwsza woda, pokryły się ciemnobrązowym nalotem. Po zagotowaniu drugiej, stały się czarne.
- Kurwa, prawdę mówił tamten gość - Sowa składał wędkę. - Nic nie biorą. Będę gotować suchą zupę od Barta.
- Dawaj - ponagliłem. - Sam jestem ciekaw, jak ona wygląda.
- I jak smakuje - dorzucił Sztywny. Tym sposobem mieliśmy pierwszą, samodzielną kolację. Po raz kolejny próbowałem zaparzyć kawę lejąc wrzątek przez fusy umieszczone w wiszącym, papierowym filtrze i po raz któryś filtr rozrywał się, w efekcie czego piłem standardową "parzuchę".
- Ty się nie przejmuj - pocieszał Sowa. - Masz jeszcze trzy tygodnie, to na pewno coś wymyślisz.
- Jutro przy śniadaniu spróbuję zrobić rusztowanie z widelców.
Komary okazały się litościwe i dały posiedzieć przy ogniu do północy. Po zasunięciu namiotów do snu kołysał nas cichutki szmer Niemna...
DZIEŃ SZÓSTY
Wstałem pierwszy, sporo przed siódmą. Chwilę później nad brzeg przyszła staruszka, stanęła prawie dotykając stopami wody.
- No, zatrzymała się - po czym odwróciła się od Niemna i poszła w stronę wsi nie zwracając uwagi na nasze namioty. Wziąłem dwie butelki po kwasie chlebowym i ruszyłem za nią w poszukiwaniu studni.
Wieś ciągnęła nad wysokim brzegiem i zdawała się jeszcze spać. Nawet psy nie reagowały na moją obecność. Wolnym krokiem mijałem niewielkie chatki za drewnianymi płotami. W większości gospodarstwa były skromne, ale czysto utrzymane. Wiele z domostw stało opuszczonych. Natknąłem się wreszcie na niewielka studnię z korbowodem. Skrzypienie i pobrzękiwanie łańcucha zmusiło psa w sąsiedniej zagrodzie do intensywniejszej, niż tylko machanie ogonem, reakcji. Za zwierzakiem przydreptała maleńka staruszka.
- A co wy tam robicie?
- Wody nabieram do butelek.
- Do czego wam ta woda?
- Do picia. Na herbatę.
- To gdzie wy mieszkacie, że swojej wody nie macie? - zagadnęła podejrzliwie.
- W namiotach, nad rzeką.
- A, to wy pewnie z Polski - uśmiechnęła się.
- Tak, z Polski.
- To na zdrowie niech wam ta woda pójdzie.
- Bóg zapłać i do widzenia.
- Do widzenia - odpowiedziała po polsku, ale przeżegnała się po prawosławnemu.
Sztywny i Sowa jeszcze spali, kiedy na nowo rozpaliłem ogień. Deszcz co prawda w nocy nie padał, ale nadrzeczna rosa tradycyjnie zrobiła swoje. Wczorajsze, suche szczapy mocno zawilgotniały i mocno teraz dymiły. Z trudem znalazłem przy brzegu w miarę czyste miejsce, gdzie mogłem umyć naczynia. Nastawiłem wodę i zacząłem pod nosem gwizdać. Wcale nie dbałem o to, by być cicho. Pierwszy z namiotu wyszedł Sztywny. Zaraz potem pojawił się Sowa. Podciągnął wysoko spodnie, mrugnął porozumiewawczo jednym okiem i zapalił papierosa.
- No, to piękny dzionek nam się zaczyna. Gotujesz wodę?
- Staram się. Drewno wilgotne, to słabo idzie - kombinowałem z ustawieniem menażki bezpośrednio na polanach. Woda zbierała się do wrzenia, szumiała, puszczała pojedyncze bąbelki, ale wciąż jej brakowało kilku stopni by się zagotować. Tak mijała minuta za minutą, aż z tych minut uzbierała się godzina. Sztywny od dawna czekał z czystym kubkiem na kawę.
- Ty chyba wędzisz tę wodę, a nie gotujesz - niecierpliwił się Sowa.
- Kurwa, zamiast stać i narzekać, byście przynieśli ze dwa suche polana. - No i za kilka chwil już piliśmy poranną kawę. Moje rusztowanie z widelców zdało egzamin, ale połowicznie. Owszem, udało się zalać kawę i utrzymać szczelność filtra, ale przy wyjmowaniu znów pękł i z kawy zrobiła się parzucha.
Co parę minut pojawiali się pojedynczy ludzie, patrzyli na Niemen, sprawdzali poziom wody, zagadywali przyjaźnie. Żeby nie ten brudny brzeg i brak rybnych brań - byłoby to wymarzone miejsce na biwak. Czas gonił, bo dziś mieliśmy wyznaczone spotkanie z Wanią, u którego zaplanowaliśmy powitanie trzech kolegów z Polski, którzy pewnie już pruli w stronę granicy. Todek, Yanucha i Endru mieli spotkać się w Czarnej Białostockiej i dać cynk, jak będą wyjeżdżać z Sokółki. Wtedy my mieliśmy wyjechać im na spotkanie po białoruskiej stronie granicy.
Pakowanie manatków nie zajęło nam wiele czasu. Pierwszy wyskoczyłem na drogę i zatrzymałem się w oczekiwaniu na Sztywnego i Sowę. Mijała minuta za minutą. Wreszcie nadjechali.
- Co się stało?
- Kurwa, kurwa, nie mogłem zapalić - krzyczał przez kask Sowa.
- Za to jak odpalił, to poszedł jak rakieta, przez krzaki - dodał Sztywny.
- Bo kurwa, na ssaniu ruszyłem.
Droga do Grodna była stosunkowo krótka, gładka i nudna. Minęliśmy po drodze giełdę samochodową i zatrzymaliśmy się na benzynowej stacji. Wyjąłem komórkę.
- Dzwonię do Wani, że jesteśmy. - Pół godziny później od strony miasta nadjechał Wania.
- Cześć wam! Cali jesteście? - dziwił się, jakbyśmy wrócili z Księżyca. Pogadaliśmy kilka minut i ruszyli za naszym nowym przewodnikiem. Wania prowadził nas przez Grodno bardzo bezpiecznie. Bezpiecznie do tego stopnia, że zaczęły nas wyprzedzać ciężarówki. Widziałem zdziwione oczy kierowców, zwłaszcza tych jadących na TIRach z polskimi numerami. Po czterdziestu minutach, kiedy wyjechaliśmy za miasto, zjechaliśmy z asfaltu. Twarda szutrówka przeszła w piaskówkę z sypnym, jak na plaży, piachem. Tu nastąpiło moje pierwsze zdziwienie, ponieważ motocykl, który nabyłem miesiąc wcześniej, zachowywał się zupełnie inaczej niż jego poprzednik. Nawyki z choppera wręcz przeszkadzały w utrzymaniu toru jazdy. Inna wysokość, środek ciężkości, moc i charakter silnika powodowały, że serce zaczęło mi mocniej bić, kiedy broniłem się przed upadkiem. W dodatku bagaże wcale w tym nie pomagały. Dodawanie gazu, dociążanie i odciążanie kierownicy, podnóżków, przynosiło inne skutki od oczekiwanych. Na szczęście plażowy odcinek liczył tylko trzysta metrów.
Na podwórku rodziców Wani stała cała rodzinka: ojciec, mama, ciocia i żona z synkiem. Wszyscy witali się nami wylewnie i szczerze.
- To Sztywny, to Sowa, a to Andryszek - przedstawiał nas Wania.
- A to pan pomaga naszemu Jankowi? - zwrócił się do mnie jego ojciec.
- Czy pomagam? To obopólna pomoc. A grusze, te gałązki co panu dałem na szczepienie, przyjęły się?
- Oj, nie. Ja przegapiłem i za późno poprosiłem. Może jeszcze kiedy spróbujemy?
- No pewnie. Pod koniec lutego, jak Wania przyjedzie, to dam kilka sztuk.
- Romek - zawołał do wnuczka. - Chodź do dziadka! - Półtoraroczny chłopak ochoczo wyciągnął ręce. Dziadek go podniósł. - No, powiedz po polsku: dziadek.
- Dziadzia...
- Ech, ty mały bolszewiku - zaśmiał się dobrotliwie ojciec Wani.
- Chłopaki - zawołał Wania. - Ręce można umyć pod tym kranem, a potem siadajcie do stołu coś na szybkiego przekąsić. - Obok garażu stała otwarta na oścież szopa, która stanowiła solidną wiatę ze stołem, ławami i podstawowymi meblami. - Tylko na tamtą wersalkę nie siadajcie - ostrzegł nas pokazując zdezelowany mebel. - To ulubione miejsce naszego psa i nie najlepiej tam pachnie.
Tymczasem pies był uwiązany w pobliżu ubikacji. Szczekał i szczerzył kły od początku naszego przybycia. Zapowiadała się nie najciekawsza perspektywa załatwiania fizjologicznych potrzeb. Raz śmierć kozie - pomyślałem i ruszyłem prosto na uwiązane zwierzę. Pies był tak zaskoczony, że nawet nie zareagował. Przechodząc obok odepchnąłem jego ciekawski łeb. Spokojnie wszedłem do ubikacji. Powrót był nie mniej emocjonujący, ale obyło się bez scen. Temu wszystkiemu przyglądał się Wani ojciec.
- No, czegoś takiego tu jeszcze nie było. Ale na wszelki wypadek zamkniemy go w drewutni, żeby inni też mogli skorzystać z ubikacji.
Sztywny bardzo szybko zaprzyjaźnił się z kilkuletnim chłopakiem mieszkającym w sąsiednim domku. Po paru minutach już musiał się wzbraniać przez gościną u jego mamy, bo mały brzdąc szybko zaprosił Sztywnego do chaty.
- Ty, Andryszek - zaśmiał się Sowa. - A na granicę to ja muszę jechać?
- Nie musisz. I tak nawigacja poprowadzi.
- No właśnie - włączył się Wania. - Może Sowa by został i pomógł przygotować drewno na grilla?
- Aha, czyli ty też zostajesz?
- Ale ja jadę - ochoczo zadeklarował Sztywny.
- Dobra, pojedziemy we dwójkę.
- Dzięki - ucieszył się Wania podając Sowie piwo.
- To ładnie zabieracie się do tego drewna. Tylko żebyście sami się nie narąbali, zanim wrócimy.
- No co ty?! - oburzył się Sowa. W tym momencie usłyszałem dźwięk przychodzącego smsa. Wyciągnąłem komórkę.
- Dobra. Zwijamy się. Są czternaście kilometrów przed granicą.
Grodno przejechaliśmy szybko i bez żadnych kłopotów. Za miastem, jadąc przez jakąś wieś minęliśmy Siergieja, tego od piwnego namiotu. Pomachaliśmy sobie, jednak nie było czasu na pogawędki, bo nasi mogli już czekać. Jakiś kilometr przed umówioną stacją benzynową, tuż za przejazdem kolejowym, minęliśmy milicyjny patrol. Obyło się bez zatrzymania. Kilka chwil później byliśmy na miejscu. Na parkingu stały same ciężarówki. Sztywny położył się na trawnik.
- No to czekamy.
- Czekamy. - Najpierw gadaliśmy o tych kilku dniach spędzonych na Białorusi, potem ogólnie o sytuacji w tym kraju, wreszcie zamilkliśmy. Minuta mijała za minutą, kwadrans za kwadransem. Ciężarówki wjeżdżały i wyjeżdżały. Kiedy pojawił się bus z polskimi numerami, ruszyłem w jego stronę.
- Dzień dobry. Może widział pan na granicy trzech gości na motocyklach?
- Nie, bo ciężarowe wjeżdżają na inną bramę. Ale coś słyszałem, jakby motocyklowe silniki. Czekacie na nich?
- No właśnie.
- Jeśli nie przyjadą za piętnaście minut, to będziecie czekać jeszcze dwie godziny.
- Czemu?
- Bo zacznie się nowa zmiana i celnicy będą przekazywać granicę.
- Tak długo?
- No. Bo my mamy godzinę, a oni mają czas. - Położyłem się na powrót obok Sztywnego w trawie.
- Ty, on mówił, że jak nie przyjadą za piętnaście minut, to jeszcze poczekamy ze dwie godziny.
- No i co? Czasu masz mało?
- Właściwie... - Więc leżeliśmy na tym trawniku wpatrując się w wolno płynące obłoki. Kiedy godziliśmy się z myślą, że jeszcze przez dwie godziny będziemy oglądać takie cuda na patyku, usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk motocyklowych silników. Pierwszy na parking wjechał Yanucha, za nim Endu i Todek. Yanucha ledwie zdjął kask, zaczął:
- Kurwa! Co za granica, co za przejście!
- Ja pierdolę - zawtórował mu Endru. - Co to za kraj?!
- A co ty, kurwa... - odezwałem się parafrazując filmowe powiedzenie Bogusława Lindy - możesz wiedzieć o tym kraju...
Zaczęliśmy się wszyscy śmiać i serdecznie witać.